fantasybook.jun.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 


Poprzedni temat «» Następny temat
Pierwszy rozdział "Królestwa Cieni"
Autor Wiadomość
Aniolec 



Pomogła: 2 razy
Wiek: 91
Dołączyła: 27 Sty 2011
Posty: 1209
Skąd: Gdynia
Wysłany: 2011-08-18, 09:12   Pierwszy rozdział "Królestwa Cieni"

Wynter jeszcze mocniej przytuliła się do szyi Ozkara i pochyliła głowę, aby ukryć oczy w cieniu ronda kapelusza. Koń nerwowo przestąpił z nogi na nogę, jakby chciał wycofać się z kryjówki. Najwyraźniej wyczuł jej strach i sam zrobił się niespokojny. Wynter zaczęła do niego szeptać i go głaskać, ale on rzucił tylko głową, parsknął i zaczął grzebać kopytem w ziemi.
Wędrujący w gąszczu drzew ludzie byli coraz bliżej. Wynter śledziła ich kroki, nasłuchując hałasów czynionych przez konie, a uświadamiając sobie, że stają się coraz głośniejsze, jeszcze głębiej wcisnęła się w swoją kryjówkę. Nie mogła uwierzyć, że obecność tych mężczyzn tak łatwo umknęła jej uwagi. Drzewa były tak gęste, ich pnie tak grube, a zalegający w lesie mrok tak nieprzenikniony, że pewnie w ogóle by ich nie zauważyła, gdyby któremuś z nich nie przyszło do głowy, żeby zapalić fajkę. To właśnie mocny, intensywny zapach tytoniu pierwszy zaalarmował ją o ich istnieniu. Była to z ich strony czysta bezmyślność. Myśl, że niczego nieświadoma przez cały czas wędrowała równoległą ścieżką, tak blisko nich, przepełniała ją teraz lękiem. Widocznie odgłosy wydawane przez ich konie i Ozkara wzajemnie się zagłuszały.
W pewnym momencie, kiedy Wynter powoli podniosła głowę, aby sprawdzić, czy nie dostrzeże czegoś między drzewami, powietrze przeciął krótki gwizd od strony gościńca. Z bijącym sercem, błyskawicznie schowała się z powrotem. W lesie zapanowała cisza, końskie kroki ucichły, a po chwili rozległa się melodyjnie odgwizdywana odpowiedź, po której, ku najwyższemu przerażeniu Wynter, tajemniczy jeźdźcy skierowali swe konie prosto w jej zarośla.
Znaleźli się tuż obok niej. Wynter z trudem powstrzymywała się, by nie unieść głowy i nie zerknąć w ich stronę. Wystarczyłby jednak jeden moment jej nieuwagi, a niechybnie by ją spostrzegli. Zamknęła więc oczy i wstrzymując oddech, czekała, aż ją miną.
Popędzili swe konie w dół stromej skarpy i zniknęli jej z pola widzenia. Wynter obróciła się nieco wraz z Ozkarem, żeby zobaczyć ich, kiedy znajdą się na drodze.
Ze swej bezpiecznej kryjówki patrzyła, jak zjeżdżają po stromym zalesionym zboczu i wynurzają się z cienia wprost na ostre, rażące słońce. Dotarłszy do drogi, zatrzymali się i wyczekująco spojrzeli na drzewa po drugiej stronie drogi. Wynter podążyła za ich wzrokiem i aż podskoczyła. Jej oczom ukazało się czterech nowych jeźdźców, zjeżdżających na gościniec z przeciwleg-łej skarpy. Kiedy nowo przybyli dotarli na otwartą przestrzeń, pierwsza grupa mężczyzn odsłoniła swe twarze, ściągając kapelusze z głów. Byli to Comberczycy. Ich bursztynowe czupryny i brody zaświeciły w południowym słońcu. Mężczyźni, mrużąc oczy, przez chwilę przyglądali się nowo przybyłym, aż wreszcie jeden z nich zawołał w języku Południowców, którym posługiwano się w królestwie Jonathona:
– Tak daleko? – zapytał zagadkowo.
– A wciąż jeszcze nie u celu! – zawołali chórem nieznajomi.
Napięcie po obu stronach wyraźnie opadło, a Wynter starała się wbić sobie do głowy wszystkie te hasła, odzewy i poprzedzające je gwizdy.
– Zdaje się, że zmierzamy w tym samym kierunku – rzekł niższy z Comberczyków, gdy nowi jeźdźcy znaleźli się wreszcie na drodze i zatrzymali tuż przy nich.
– Wszystko jest możliwe – odparł wymijająco jeden z nowych.
Jednocześnie zdjęli nakrycia z głów, a Wynter poczuła na plecach dreszcz. Haunardii! – przebiegło jej przez myśl. Byli dosłownie obwieszeni bronią, która przy każdym ruchu migotała w słońcu. Wszystko wskazywało więc na to, że miała przed sobą wojowników. Wychyliła się nieco w siodle, żeby móc im się lepiej przyjrzeć. Nigdy wcześniej nie spotkała Haunardiich, ale cieszyli się oni sławą podstępnych dzikusów i okrutników.
Swoimi wąskimi, czarnymi jak noc, skośnie osadzonymi oczami lekceważąco zerkali na Comberczyków, a na pozbawionych wyrazu żółtawych obliczach pojawiły się pogardliwe uśmieszki.
– Moi towarzysze uważają, że ukrywanie się niezbyt dobrze wam wychodzi – zadrwił najmłodszy z Haunardiich. – Uznali, że tylko skończony głupiec nie potrafiłby w takiej chwili powstrzymać się od palenia fajki.
Comberczycy spojrzeli na siebie. Wyższy z nich zagryzł mocno fajkę między zębami i zaczął wycofywać się w stronę drzew.
– Trzymajcie się drugiej strony drogi, mój dymek nie będzie wam tam przeszkadzał – powiedział, ucinając dyskusję.
Haunardii wyglądali na rozbawionych. Wymieniając złoś-liwe uśmieszki, zaczęli wycofywać się na swoją stronę. Wynter pojęła natychmiast, że wszyscy ci ludzie – tak jak i ona – podróżują w tajemnicy, wystrzegając się łatwej jazdy drogami i wybierając mozolne przedzieranie się przez gęsty las. Wyglądało na to, że jedynym powodem, dla którego Haunardii zdradzili swą obecność i wezwali innych na drogę, było wytknięcie im nieodpowiedzialnego zachowania. Gdy zawracali, najmłodszy z nich, z rozbawieniem, rzucił na odchodnym:
– Mamy tylko nadzieję, że macie do zaoferowania księciu coś więcej niż wasz talent do podchodów!
Księciu? – pomyślała Wynter. – Alberonowi?! Patrzyła na mężczyzn w dole. A więc Alberon zbiera sojuszników. Ale na litość boską… Alberon! Comberczycy, a do tego jeszcze Haunardii? Czyś ty postradał rozum?
Od strony drogi ciągle jeszcze dobiegał ją głos młodego Haunardiiego naigrawającego się z Comberczyków. Dźwięki docierały do niej wraz z falami upalnego powietrza.
– Pokornie prosimy, żebyś – skoro zdradziłeś już wszem wobec swą obecność – raczył też zatańczyć na środku drogi i zajodłować dla uciechy wszystkich szpiegów, którzy przyglądają ci się teraz spomiędzy drzew. Przyda im się trochę rozrywki.
– No cóż… – odburknął im niższy Comberczyk – z pewnością wasze dyplomatyczne talenta będą dla przyszłego króla równie cennym nabytkiem jak nasza dyskrecja. O nas się nie martwcie. Śpijcie spokojnie przez te dwa tygodnie i bądźcie pewni, że spotkamy się jeszcze w obozie – dokończył z nacis-kiem.
Po tych słowach, mamrocząc jeszcze z niezadowolenia, Comberczycy wspięli się pod górę, po spadzistym stoku wzgórza, a Wynter, uspokajając Ozkara, cofnęła się w najgłębszy cień. Potem mężczyźni ruszyli na ukos, między drzewami, szepcząc coś i ciągnąc za sobą smużkę aromatycznego dymu z fajki.
Haunardii zdążyli w tym czasie pokonać przeciwległe zbocze i całkowicie wtopić się w leśne otoczenie.
Wynter ciągle trwała w miejscu, zatopiona w myślach, tymczasem Ozkar uspokoił się i zapadł w drzemkę.
Czyżby król miał rację? – zastanawiała się. – Czy to możliwe? Czyżby Alberon rzeczywiście zamierzał obalić władzę ojca i zabrać mu koronę? Wyobrażenie Alberona bratającego się z Comberczykami i Haunardiimi mroziło jej krew w żyłach. Czy naprawdę mógłby stanąć przeciw własnemu ojcu, sprzymierzając się z jednej strony z zachłannymi ekspansjonistami, a z religijnymi fanatykami z drugiej? Co w takiej sytuacji stałoby się z tym królestwem, a przede wszystkim, jakiego powitania ze strony starego przyjaciela mogła się spodziewać, jeśli naprawdę zbuntował się przeciwko królowi?
Wyjrzała wreszcie ze swego ukrycia, wciąż rozmyślając o Comberczykach, Haunardiich i o wszystkich problemach, które oznaczali. Gdyby miała wybierać między nimi i Jonathonem, to – Alberon czy nie Alberon – nie miałaby wątpliwości, po czyjej stronie się opowiedzieć. Potrząsnęła głową i bezradnie rozejrzała się dookoła. Nie chciała nawet dopuścić do siebie myśli, że być może rzeczywiście trzeba będzie wkrótce dokonywać takich wyborów. W oczy zajrzała jej rozpacz. Usiłowała walczyć ze smutkiem, który spadł na nią nagle wielkim ciężarem.
Dosyć tego! – skarciła się w duchu. – Póki nie znajdę Alberona i nie wyciągnę z niego prawdy, nie ma sensu się zamartwiać. Zobaczymy, co będzie, jak wszystko się wyjaśni. Zacisnęła zęby, walcząc z ponurymi myślami. Dla tej wyprawy musiała poświęcić swego ojca. Bez przerwy ryzykowała też własnym życiem, nie miała więc najmniejszego zamiaru się poddać. Musi się udać – postanowiła. – Porażka nie wchodzi w rachubę.
Las wydawał się teraz spokojny i jakby pusty. Chyba nikt więcej nie skradał się już w pobliżu. Wynter postanowiła zakończyć męczące czuwanie. Ześliznęła się z grzbietu Ozkara i znużona oparła głowę o jego szyję, uspokajając myśli. Wyruszyli dziś w drogę jeszcze przed świtem i nadszedł już czas, by chwilę odpocząć. Najbezpieczniej byłoby pozostać na wzgórzu, ale niestety musiała uzupełnić zapasy wody. Zdecydowała się zaryzykować i napełnić bukłaki w strumieniu, który wypatrzyła tuż przy drodze. Kto wie, kiedy znowu nadarzy się taka okazja.
W pewnym momencie Ozkar parsknął i zaczął skubać jej tunikę, domagając się jedzenia. Wynter odsunęła się poirytowana z powodu zmęczenia. Należała mu się jedna porcja podróżnego końskiego chleba rano i wieczorem. To dla niego aż nadto, nawet przy tak trudnej drodze i szybkim tempie pochodu. Wynter chętnie oddałaby mu nawet swoją rację. Po pięciu dniach podróży o końskim chlebie, suszonej kiełbasie i serze miała ich już serdecznie dość. Pieczywo z grubo mielonych ziaren, grochu i fasoli nawet po rozmoczeniu w wodzie było prawdziwym wyzwaniem dla zębów i torturą dla żołądka.
Co ja bym teraz dała za talerz smażonej wątróbki z cebulką – pomyślała, przewieszając sobie puste bukłaki przez ramię. – Albo truskawkowy kordiał… lub szarlotkę z bitą śmietaną! – Uklękła cała rozmarzona, oparła się na dłoniach i wytężając wzrok i słuch, popełzła w dół lesistego zbocza.
Dotarła do miejsca, w którym kończyły się zarośla, a zaczynał rów, w którym płynął niewielki szemrzący strumień. Wynter wiedziała, że gdy ukryje twarz, stanie się dla przypadkowego obserwatora tylko jedną z tysięcy plam cienia wśród leśnych zarośli. Mimo to na chwilę znieruchomiała, a potem powoli wyprostowała ramię, sięgając w dół, w stronę wody, i zanurzając w niej pierwszy bukłak. Zaczął się wolno napełniać, a ona oparła policzek na mchu, czujnie obserwując drogę.
Właśnie miała zacząć napełniać drugi bukłak, gdy do jej uszu dotarły odgłosy przypominające tętent końskich kopyt na miękkim leśnym poszyciu. Natychmiast cofnęła rękę, wcisnęła się w cień i zamarła. Obok niej galopem przemknął koń.
Jeździec, na pierwszy rzut oka, wyglądał na średnio zamożnego kupca wiodącego za sobą mocno obładowanego pakunkami muła. Podróżował jednak o wiele za szybko jak na możliwości tak obciążonego zwierzęcia. Do tego, co jakiś czas, nerwowo oglądał się za siebie. Wynter obserwowała go z niepokojem, zastanawiając się, co do diabła przyszło mu do głowy, że samotnie wybrał się w taką drogę. Nie pomyślał nawet, żeby zrezygnować z rzucającej się w oczy kosztownej uprzęży i wyszukanego stroju.
Tuż za nim pojawili się dwaj kolejni jeźdźcy. Pędzili za kupcem, nisko pochylając się w siodłach. Szybko dogonili go i otoczywszy muła niczym sfora wilków, zaczęli zbliżać się do swej ofiary. Wreszcie zrównali się z nim, a jeden z napastników silnym uderzeniem pałki w głowę strącił go z siodła.
Jasny kapelusz kupca poszybował w powietrze, a potem potoczył się po szosie i sturlał do rowu. Nieszczęsny mężczyzna upadł na ziemię prosto między końskie kopyta i nieprzytomny leżał w kurzu, bandyci zaś rzucili się do plądrowania jego dobytku.
Wynter ani na chwilę nie spuszczała go z oczu. Leżał rozciąg-nięty na wznak, kompletnie oszołomiony, z twarzą pokrytą kurzem, a z jego głowy spływała strużka krwi. Tymczasem bandyci ruszyli już za spłoszonymi końmi. Wynter domyślała się, jaki los spotka teraz tego biedaka. Nagle pochyliła głowę i zacisnęła dłonie, bo dwóch rzezimieszków mijało właśnie jej kryjówkę. Jeden z nich – ten z pałką – uniósł się lekko w siodle i zawrócił w miejsce, gdzie leżał pobity mężczyzna. Kiedy się zbliżał, kupiec uniósł z ziemi ubraną w rękawicę dłoń i rozglądał się wokół oszołomionym wzrokiem. Wyglądało na to, że nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Bandyta podniósł wysoko rękę z pałką, a Wynter zerknęła na leżącego i mocno zacisnęła powieki. Usłyszała głuche odgłosy uderzeń. Leżała cicho, wstrzymując oddech, podczas gdy bandyci odzierali ciało z kosztowności i wszystkiego, co nadawało się na sprzedaż. Prowadzili przy tym zwyczajną, miłą pogawędkę, jak dobrzy znajomi umilający sobie czas pracy. Mówili o jakiejś gospodzie i o Jenny, spierając się o to, którego z nich owa dziewczyna lubi bardziej. Zastanawiali się też, ile warte są ich dzisiejsze łupy, i doszli do wniosku, że całkiem sporo. Być może na tyle dużo, żeby Jenny polubiła ich obu naraz, jeśli tylko uda im się dobrze to rozegrać. Mieli przy tym mnóstwo śmiechu i zabawy. Wynter słuchała, przyciskając czoło do ziemi i zagryzając wargi.
W końcu głosy przeniosły się w miejsce, w którym stały konie, a Wynter zaryzykowała podniesienie głowy i rzut oka na pozostawione przez oprawców ciało.
Bandyci przeciągnęli mężczyznę na pobocze i ułożyli pod drzewem, jakby troszczyli się, żeby nie zostawiać przeszkód na drodze. Ciało kupca leżało przekręcone na bok, plecami do niej. Nie potrafiła oderwać od niego oczu. To był przecież czyjś syn, a może i ojciec – myślała. Jeszcze kilka chwil temu żył swoim życiem, miał marzenia i plany. Teraz był tylko kupą porzuconego przy drodze ścierwa, pokarmem dla lisów i borsuków, a jego rodzina nigdy nawet nie dowie się, co się z nim stało.
To mogłam być ja – pomyślała. – W mgnieniu oka pozbawiona życia, zdmuchnięta jak płomień świecy.
Nagle w zasięgu jej wzroku ponownie zjawił się bandyta z pałką. Przeszedł przez drogę, a gdy znalazł się niemal naprzeciwko Wynter, uklęknął i sięgnął po coś leżącego głęboko wśród ciernistych krzewów. Po jakimś czasie podniósł się i z zadowoleniem pokazał swemu towarzyszowi kapelusz kupca.
Wynter powinna natychmiast opuścić głowę i ukryć się w cieniu, ale przepełniała ją taka nienawiść do tego człowieka, że tylko patrzyła, jak ogląda swe znalezisko i uderza nim o kolano, otrzepując z kurzu.
Właśnie zamierzał podnieść się z kolan i wracać, lecz podnosząc wzrok, dostrzegł Wynter w jej ukryciu. Zauważyła, że zamrugał z niedowierzaniem, zmarszczył groźnie czoło, uniósł się i ze zdumieniem wpatrywał się w zacienione miejsce, w którym leżała. Serce w niej zamarło.
– Co się dzieje? – zapytał jego towarzysz, który zdążył już wsiąść na konia i czekał gotowy do drogi.
Nie było odpowiedzi. Zamiast tego mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej i przykucnąwszy po drugiej stronie rzucającego słoneczne blaski strumyka, spojrzał jej prosto w oczy.
Wszystko, czego Wynter nauczyła się na temat zachowania w takich sytuacjach, nagle wyparowało jej z głowy. Była kompletnie sparaliżowana strachem. Leżała skamieniała i bezbronna, podczas gdy mężczyzna dokładnie się jej przyglądał.
Lustrował ją spojrzeniem, zatrzymując wzrok na kobiecych krągłościach, a w jego oczach zapłonął dziwny blask. Wynter zorientowała się, że mężczyzna intensywnie się nad czymś zastanawia. Wtem odsłonił zęby w paskudnym uśmiechu, od którego Wynter aż zadrżała, a jej żołądek skurczył się boleś-nie.
– Ej, Tosh! Co się tam dzieje? – zawołał znów jego kolega i zawracając konia, ruszył w ich stronę.
Zupełnie niespodziewanie bandyta podniósł się z kolan, wstał i jak gdyby nigdy nic pomachał ręką kompanowi.
– Nic takiego! – krzyknął, wracając w stronę koni. – To tylko borsucza nora! Przez moment wydawało mi się, że leży tam jakieś ciało. Chyba od tego upału musiało mi paść na oczy.
Nagłe poczucie ulgi przepełniło Wynter, ale poczuła też falę nudności. Szybko zacisnęła dłonią usta, przekonana, że lada moment zwymiotuje.
Tymczasem bandzior dosiadł wreszcie swego konia i zwrócił się do towarzysza.
– Słuchaj, Peter, jak tylko dobijemy targu w Silent Murk, nie krępuj się i bierz Jenny na noc. Ja mam do załatwienia jeszcze jedną sprawę.
– Sprawę?! – zawołał Peter z niedowierzaniem. – Zamiast nocy z Jenny? Jaką sprawę?
– Nic takiego – odparł. – Powiedzmy, że wybieram się na małe polowanie.
– Polowanie? – jak echo powtórzył Peter. – Zamiast Jenny? Nie powiem, żebym miał coś przeciwko temu, ale… czyś ty oszalał? Tosh!
Bandyta zachichotał. Powoli ich głosy rozmywały się w oddali, do uszu Wynter dotarła jeszcze odpowiedź rozbawionego Tosha.
– Wcalem nie oszalał! – odpowiedział wesoło. – Po prostu poczułem nieodpartą ochotę na świeże mięso. To wszystko!
Potem roześmiał się głośno, przyprawiając Wynter o kolejny dreszcz strachu i dławiący ucisk w gardle.
_________________
❒ Taken ❒ Single ✔Waiting for 8 husbands
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme xandblue created by spleen modified v0.2 by warna

| | Darmowe fora | Reklama