fantasybook.jun.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 


Poprzedni temat «» Następny temat
Fragment "Skrzydła Laurel"
Autor Wiadomość
Demoniczna 
Początkujący f-maniak


Pomogła: 2 razy
Wiek: 29
Dołączyła: 29 Cze 2011
Posty: 128
Skąd: Kraków
Wysłany: 2011-08-22, 09:34   Fragment "Skrzydła Laurel"

1

Buty Laurel wybijały radosny rytm, będący całkowitym zaprzeczeniem jej ponurego nastroju. Dziewczyna szła korytarzem szkoły średniej Del Norte pod obstrzałem zaciekawionych spojrzeń.

Nie ma chyba nic gorszego, niż znajdować się w miejscu, w którym najbardziej na świecie nie chciałoby się być. Laurel uważała, że nauka w domu doskonale sprawdzała się w jej przypadku przez ostatnie dziesięć lat, i nie rozumiała, dlaczego nagle musiało się to zmienić. Ale rodzice byli zdeterminowani, żeby zapewnić swojemu jedynemu dziecku wszystko, co najlepsze. Kiedy miała pięć lat, sprowadzało się to do domowej nauki w malutkim miasteczku, w którym wówczas mieszkali. Niestety, teraz, kiedy miała lat piętnaście, oznaczało to naukę w szkole państwowej w nie tak bardzo malutkim miasteczku.

Laurel dwa razy sprawdziła plan, a potem znalazła salę biologiczną i szybko zajęła miejsce pod oknem. Skoro już musi siedzieć w środku, niech przynajmniej ma szansę wyglądać na zewnątrz. Klasa powoli wypełniała się uczniami. Jeden z chłopców uśmiechnął się w jej stronę, przechodząc do przodu, i Laurel zmusiła się do odwzajemnienia uśmiechu. Miała nadzieję, że nie wyglądało to jak grymas.

Wysoki, szczupły mężczyzna przedstawił się jako pan James i zaczął rozdawać książki. Laurel od razu przerzuciła kartki podręcznika. Pierwsze rozdziały wydawały jej się proste – klasyfikacja roślin i zwierząt, to akurat umiała – ale dalsze dotyczyły anatomii człowieka. Wyglądało znajomo, chociaż… jej mama była bardziej botanikiem niż specjalistą w dziedzinie anatomii. Laurel wiedziała już, że będzie miała trochę do nadrobienia. Począwszy od osiemdziesiątej strony, teksty podręcznika zaczęły sprawiać wrażenie, jakby były napisane w obcym języku. Laurel westchnęła pod nosem:

– To będzie długi semestr.

Nauczyciel zaczął czytać listę obecności i Laurel rozpoznała kilka nazwisk z pierwszych dwóch lekcji. Ale i tak czuła, że upłynie jeszcze sporo czasu, zanim będzie umiała dopasować choćby połowę z nich do otaczających ją twarzy. Czuła się zupełnie zagubiona w morzu nieznajomych.

Mama zapewniała ją, że każdy pierwszoklasista będzie czuł się podobnie – w końcu dla wszystkich był to pierwszy dzień w nowej szkole – tylko że nikt inny nie wyglądał na przestraszonego czy zagubionego. Może po prostu po latach nauki w szkole publicznej człowiek przyzwyczaja się do strachu i zagubienia?

W klasie zrobiło się nagle cicho i Laurel usłyszała ponownie własne nazwisko.

– Jestem – powiedziała szybko.

Rozległy się przytłumione parsknięcia i Laurel skuliła się na krześle, oczekując, że nauczyciel będzie wyczytywał kolejne nazwiska z listy.

Tak się jednak nie stało.

– Laurel Sewell? Jesteś córką Jakuba Sewella? – zapytał.

– Nie, mój tata ma na imię Mark. Dopiero się tu przeprowadziliśmy.

Zaczęła wiercić się na krześle pod bacznym spojrzeniem pana Jamesa rzucanym znad opuszczonych okularów. W końcu jednak nauczyciel wrócił do listy obecności.

Laurel wypuściła wstrzymywane dotąd powietrze i wyciągnęła zeszyt, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi.

Próbowała słuchać, jak nauczyciel wyjaśnia zakres materiału przewidzianego na ten semestr, ale rozpraszali ją pozostali uczniowie. Przyglądała się im uważnie, chcąc zapamiętać najbardziej wyraźne cechy każdego z nich. Co rusz jej wzrok wędrował w stronę chłopaka, który wcześniej się do niej uśmiechał. Z trudem powstrzymała uśmiech, kiedy zauważyła, że on też zerka w jej kierunku.

Gdy nauczyciel wypuścił klasę na lancz, Laurel z ulgą wsunęła książkę do plecaka.

– Hej!

Podniosła wzrok i ujrzała chłopaka, który się jej wcześniej przyglądał. Najpierw zauważyła jego oczy – jasnoniebieskie, odcinające się wyraźnie od oliwkowej skóry. Ta karnacja wydawała się nie pasować do otoczenia, ale w pozytywny sposób. Chłopak wyglądał egzotycznie. Lekko falujące jasnobrązowe włosy, raczej długawe, opadały łagodnym łukiem na czoło.

– Masz na imię Laurel, prawda? – zapytał i uśmiechnął się ciepło, ukazując bardzo proste zęby.

„Pewnie nosił kiedyś aparat” – pomyślała i nieświadomie przesunęła językiem po własnych zębach, również prostych. Na szczęście takie były z natury.

– Tak – powiedziała zachrypniętym głosem.

Odchrząknęła. Czuła się jak idiotka.

– Jestem Dawid. Dawid Lawson. Chciałem… się przywitać. I powitać cię w Crescent City.

– Dzięki. – Laurel zmusiła się do bladego uśmiechu.

– Może masz ochotę przysiąść ze mną i z moimi przyjaciółmi na lancz?

Chłopak wydawał się miły, ale Laurel miała dosyć siedzenia w czterech ścianach.

– Właściwie to miałam zamiar znaleźć sobie jakieś miejsce na zewnątrz – powiedziała. – Ale dziękuję.

– Może być na zewnątrz. Mogę dotrzymać ci towarzystwa?

– Naprawdę chcesz?

– Jasne. Mam kanapki w plecaku, więcej nic mi nie trzeba. Zresztą – dodał, przekładając plecak na drugie ramię – nie powinnaś siedzieć sama w pierwszy dzień.

– Dzięki – odparła po krótkim wahaniu. – Będzie mi miło.

Wyszli na trawnik znajdujący się z tyłu szkoły i znaleźli w miarę suche miejsce. Laurel rozłożyła na ziemi bluzę, Dawid swojej nie zdjął.

– Nie jest ci zimno? – zapytał, patrząc sceptycznie na jej dżinsowe szorty i cienki top.

Laurel ściągnęła buty i zanurzyła stopy w gęstej trawie.

– Rzadko jest mi zimno, zwłaszcza tutaj. Kiedy jedziemy gdzieś, gdzie leży śnieg, czuję się strasznie, ale ten klimat jest dla mnie idealny – powiedziała i uśmiechnęła się nieśmiało. – Moja mama żartuje, że jestem zimnokrwista.

– Zazdroszczę ci. Ja się tu przeprowadziłem z Los Angeles i nadal nie mogę się przyzwyczaić do tych temperatur.

– Przecież nie jest aż tak zimno.

– Nie – zaśmiał się. – Ale ciepło też nie jest. Po roku mieszkania tu przestudiowałem wykresy pogody. Czy wiesz, że różnica między średnią temperaturą lipca i grudnia wynosi tylko czternaście stopni? To dopiero dziwne – dodał i wyciągnął z plecaka kanapkę i czipsy. Laurel wyjęła puszkę sprite’a i miseczkę sałat.

Zamilkli. Dawid zaczął jeść swoją kanapkę, a Laurel dziobała widelcem sałatę.

– Mama zapakowała mi więcej ciastek – Dawid przerwał milczenie. – Masz ochotę? – zapytał, wyciągając rękę z babeczką polaną niebieskim lukrem. – Mama upiekła.

– Nie, dzięki.

Spojrzał z powątpiewaniem na jej sałatę, a potem przeniósł wzrok na ciastko.

– Aha. Rozumiem.

Laurel wiedziała, co sobie pomyślał, i westchnęła. Dlaczego wszyscy od razu wyciągali podobny wniosek? Można by sobie pomyśleć, że jest jedyną osobą na świecie, która lubi warzywa. Postukała palcem w puszkę napoju.

– Nie jestem na diecie.

– Ja nie chciałem…

– Jestem weganką – przerwała mu. – Dość rygorystyczną.

– Naprawdę?

Pokiwała głową, a potem zaśmiała się sztywno.

– Nigdy za wiele warzyw, co? – rzuciła.

– Pewnie nie.

Kiedy milczenie zaczęło się robić niezręczne, Dawid odchrząknął i zagaił:

– To kiedy się tu przeprowadziliście?

– W maju.

– Naprawdę? To gdzie ty byłaś przez całe lato? Nie spotkałem cię wcześniej.

– Sporo pomagałam tacie w sklepie. – Laurel wzruszyła ramionami. – Prowadzi księgarnię w centrum.

– No patrz – byłem tam w zeszłym tygodniu. Fajne miejsce. Ale nie przypominam sobie, żebym ciebie tam widział.

– A to już wina mojej mamy. Przez cały tydzień ciągała mnie po sklepach, żeby kupić wszystko do szkoły.

– Nie robiłem tego od lat – zaśmiał się Dawid. – Pewnie od podstawówki.

– Dla mnie to pierwszy rok w szkole, bo wcześniej uczyłam się w domu. Mama była przekonana, że absolutnie wszystkiego mi brakuje.

– Uczyłaś się w domu?

– Tak. W tym roku zmusili mnie do pójścia do szkoły.

– To bardzo dobra decyzja – zaśmiał się, nieco kpiąco, ale dało się w tym wyczuć poważną nutę. Przez chwilę spoglądał na swoją kanapkę, a potem zadał kolejne pytanie.

– Tęsknisz za swoim miastem?

– Czasem. – Uśmiechnęła się. – Ale tu też jest ładnie.

– Miałaś dużo przyjaciół?

– Niezbyt wielu. Ale Orick to naprawdę mała mieścina. Jakichś pięciuset mieszkańców.

– Nieźle! Los Angeles jest jednak ciut większe – zaśmiał się.

Laurel też się zaśmiała, krztusząc się przy tym sprite’em.

Dawid spojrzał na nią, jakby chciał jeszcze o coś zapytać, ale w tej samej chwili rozległ się dźwięk dzwonka, więc tylko się uśmiechnął.

– Jutro też się spotkamy na przerwie? – zapytał, po czym zawahał się na moment. – Może z moimi przyjaciółmi?

W pierwszej chwili Laurel chciała odmówić, ale polubiła towarzystwo Dawida. Zresztą kontakty z rówieśnikami były jednym z powodów, dla których mamie tak zależało na posłaniu jej do szkoły.

– Jasne – odparła szybko, żeby nie stracić odwagi. – Będzie mi miło.

– To super! – Dawid podniósł się i podał jej rękę. Pomógł jej wstać, uśmiechając się kącikiem ust. – W takim razie… do zobaczenia.

Laurel patrzyła, jak odchodzi. Miał na sobie bluzę i luźne dżinsy, tak jak większość, ale z tłumu wyróżniała go pewność kroku. Bardzo mu jej zazdrościła.

Może kiedyś…

* * *

Laurel rzuciła plecak na stół i opadła na wysokie krzesło kuchenne. Jej mama uniosła wzrok znad ciasta, które właśnie zagniatała.

– I jak było w szkole?

– Do dupy.

– Jak ty się wyrażasz, Laurel!

– Kiedy naprawdę! Nie ma lepszego słowa, żeby to określić.

– Potrzebujesz czasu, kochanie.

– Wszyscy się na mnie gapią, jakbym była jakimś dziwadłem.

– Gapią się, bo jesteś nowa.

– Wyglądam inaczej.

– Chciałabyś to zmienić? – zaśmiała się mama.

Laurel przewróciła oczami, ale musiała przyznać, że mama trafiła w sedno. Może i uczyła się w domu i w ogóle była chowana pod kloszem, ale wiedziała, że przypomina nastolatki z czasopism i telewizji.

I była z tego zadowolona.

Dojrzewanie obeszło się z nią bardzo łagodnie. Jej niemal przezroczysta, biała skóra nie zaznała trądziku, a blond włosy nigdy się nie przetłuszczały. Ta drobna, szczupła piętnastolatka miała idealnie owalną twarz i jasnozielone oczy. Zawsze była chuda, choć nie chorobliwie, a w ostatnich latach jej sylwetka zaokrągliła się tu i ówdzie. Miała długie, zgrabne nogi i poruszała się z wdziękiem tancerki, choć nigdy nie brała lekcji tańca.

– Chodzi mi o to, że się inaczej ubieram.

– Przecież gdybyś chciała, mogłabyś ubierać się tak jak inni.

– No tak, ale wszyscy noszą niezgrabne buty, obcisłe dżinsy i trzy koszulki jedna na drugiej.

– No i?

– Nie lubię obcisłych rzeczy. Drapią mnie i czuję się w nich dziwnie. A te toporne buty to już w ogóle porażka.

– Więc noś to, co ci się podoba. Jeżeli to, w co się ubierasz, odsunie od ciebie potencjalnych przyjaciół, to znaczy, że nie są warci miana twoich przyjaciół.

„Typowa matczyna rada. Kochana, szczera, ale kompletnie bezużyteczna”.

– W szkole jest za głośno.

Mama przerwała ugniatanie ciasta i odsunęła grzywkę z czoła, zostawiając na twarzy ślad mąki.

– Kochanie, nie możesz oczekiwać, że w szkole będzie tak cicho jak w domu. Bądź rozsądna.

– Jestem. Nie mówię o normalnych dźwiękach. Ale oni biegają jak dzikie małpy. Kwiczą i chichoczą. I całują się w szatni.

– Coś jeszcze? – zapytała mama, opierając rękę na biodrze.

– Tak. Korytarze są ciemne.

– Nie są ciemne – głos mamy przybrał karcący ton. – Laurel, obeszłyśmy całą szkołę w zeszłym tygodniu i wszystkie ściany są białe.

– Ale nie ma okien, tylko te okropne jarzeniówki. Dają blade światło i wcale nie oświetlają korytarzy. Tam jest… ciemno. Tęsknię za Orick.

Mama zaczęła formować bochenki z ciasta.

– Powiedz mi, proszę, coś pozytywnego o dzisiejszym dniu.

Laurel podeszła do lodówki.

– Nie. – Mama zatrzymała ją ręką. – Najpierw jakaś dobra wiadomość.

– Eee… Poznałam miłego chłopaka – powiedziała, po czym wyminęła mamę i wzięła puszkę z napojem. – Dawid… Dawid jakiś tam.

Tym razem to mama wzniosła oczy do nieba.

– No, ładnie – powiedziała. – Przeprowadzamy się do nowego miejsca, zapisuję cię do szkoły, a ty od razu poznajesz chłopaka.

– To nie tak, jak myślisz.

– Przecież żartuję.

Laurel stała przez chwilę w milczeniu, słuchając odgłosu ciasta uderzającego o stół.

– Mamo…

– Tak?

Laurel wzięła głęboki oddech.

– Czy ja naprawdę muszę tam chodzić?

– Już to przerabiałyśmy, kochanie – odparła mama, pocierając skronie.

– Ale…

– Tak, i nie zamierzam już na ten temat dyskutować – powiedziała i oparła się o blat, zbliżając twarz do twarzy córki. – Nie mam odpowiednich kwalifikacji, żeby dalej cię uczyć. Prawdę powiedziawszy, już kilka lat temu powinnaś iść do szkoły. Ale z Orick było dość daleko, a już tata dojeżdżał do pracy… Tak czy inaczej, czas najwyższy.

– Mogłabyś zamówić program do nauki w domu. Widziałam w Internecie – dodała szybko Laurel, widząc, że mama otwiera usta. – Wcale nie musiałabyś mnie uczyć, tam jest wszystko.

– A wiesz, ile takie programy kosztują? – zapytała mama cichym głosem.

Laurel nic nie odpowiedziała.

– Posłuchaj mnie – odezwała się mama po krótkim milczeniu. – Jeżeli za kilka miesięcy nadal będziesz nienawidziła szkoły, pomyślimy o takim programie. Ale dopóki nie sprzedamy domu w Orick, nie będziemy mieć pieniędzy na nic dodatkowego. Zresztą sama wiesz.

Laurel opuściła wzrok i zgarbiła się.

Do Crescent City przeprowadzili się przede wszystkim dlatego, że tata kupił księgarnię na Washington Street. Przejeżdżał tędy kiedyś i zobaczył, że sklep jest wystawiony na sprzedaż. Laurel była świadkiem kilkutygodniowych rozmów dotyczących tego, co mogliby zrobić, żeby go kupić – było to wspólne marzenie rodziców z początków małżeństwa, ale nie mieli jak go zrealizować.

Aż tu nagle, pod koniec kwietnia, w pracy taty pojawił się Jeremiasz Barnes, zainteresowany zakupem posiadłości w Orick. Tata wrócił wtedy do domu ogromnie podekscytowany. Potem wszystko działo się tak szybko, że Laurel nie pamiętała już nawet, co było najpierw. Rodzice spędzili sporo czasu w banku w Brookings, a na początku maja księgarnia należała już do nich. Wkrótce przeprowadzili się z małej chatki w Orick do jeszcze mniejszego domku w Crescent City.

Mijały miesiące, a pan Barnes nie finalizował umowy. Do tego czasu musieli żyć oszczędnie. Tata spędzał długie godziny w księgarni, a Laurel znalazła się w szkole.

Mama położyła rękę na jej ramieniu.

– Laurel, nie chodzi tylko o koszty. Musisz nauczyć się walczyć z przeciwnościami. To ci wyjdzie na dobre. W przyszłym roku zapiszesz się na kursy przygotowawcze, może wstąpisz do jakiejś drużyny albo klubu, co jest dobrze widziane w podaniu na studia.

– Wiem, ale…

– Laurel, to nieodwołalne – powiedziała mama i uśmiechnęła się, żeby złagodzić stanowczy ton.

Dziewczyna prychnęła i zaczęła rysować palcem po fugach pomiędzy płytkami kuchennego blatu.

Zegar przerwał ciszę. Mama włożyła chleb do piekarnika i ustawiła czasomierz.

– Mamo, są brzoskwinie w puszce? Jestem głodna.

– Jesteś głodna? – Mama popatrzyła na nią z niedowierzaniem.

Laurel przejechała palcem po puszce sprite’a, na której osadziła się skroplona para.

– Zgłodniałam na ostatniej lekcji.

Mama starała się nie robić z tego problemu, ale obie wiedziały, że nie była to zwyczajna sytuacja. Laurel rzadko czuła głód. Rodzice przez lata wypominali córce jej dziwne nawyki żywieniowe. Jadła coś przy każdym wspólnym posiłku, żeby ich usatysfakcjonować, ale ani tego nie potrzebowała, ani nie sprawiało jej to przyjemności.

To dlatego mama zgodziła się w końcu na trzymanie w lodówce zapasów sprite’a. Co prawda ciągle marudziła o nieudokumentowanym, jednak z pewnością negatywnym wpływie napojów gazowanych, ale nie mogła powiedzieć „nie” 140 kaloriom w puszce. To o 140 kalorii więcej niż w wodzie. Dzięki temu przynajmniej miała pewność, że organizm Laurel w ogóle dostaje jakieś kalorie, nawet jeśli były puste.

Mama pospieszyła do spiżarni po brzoskwinie, zapewne w obawie, że Laurel się rozmyśli.

Ten obcy skurcz w żołądku pojawił się na lekcji hiszpańskiego, dwadzieścia minut przed ostatnim dzwonkiem. W drodze do domu uczucie głodu nieco osłabło, ale nie zniknęło.

– Proszę – powiedziała mama, stawiając przed Laurel miseczkę, a potem odwróciła się do niej plecami, jakby chciała zagwarantować jej prywatność. Laurel spojrzała na stół – mama postanowiła nie ryzykować: dała jej połówkę brzoskwini i jakieś pół szklanki soku.

Laurel jadła niewielkimi kęsami, wpatrując się w plecy mamy, jakby czekała, aż ta odwróci się i zacznie podglądać. Ale mama zajęła się naczyniami i ani razu się nie obejrzała. Laurel i tak miała wrażenie, że przegrała jakąś wyimaginowaną bitwę, więc kiedy skończyła, zabrała plecak i wyszła na palcach z kuchni, zanim mama zdążyła się obrócić.

2

Rozległ się dzwonek kończący lekcję biologii i Laurel wcisnęła znienawidzony podręcznik na sam spód plecaka.

– I jak mija dzień numer dwa?

– Okej – odparła.

Przynajmniej tym razem usłyszała swoje nazwisko już za pierwszym razem przy odczytywaniu listy obecności.

– Jesteś gotowa?

Laurel próbowała się uśmiechnąć, ale usta odmówiły jej posłuszeństwa. Kiedy poprzedniego dnia zgodziła się spędzić przerwę na lancz z Dawidem i jego przyjaciółmi, wydawało jej się to całkiem dobrym pomysłem. Ale teraz czuła wielki ścisk w dołku na samą myśl, że spotka grupę zupełnie obcych ludzi.

– Tak – powiedziała, świadoma, że jej głos nie brzmi wcale przekonująco.

– Jesteś pewna? Nie musisz.

– Nie, jestem pewna – rzuciła szybko. – Tylko się spakuję.

Zaczęła powoli wkładać do plecaka zeszyty i długopisy. Kiedy jeden z nich spadł na podłogę, Dawid nachylił się i podniósł go. Chwyciła za skuwkę, ale Dawid nie puścił, dopóki na niego nie spojrzała.

– Moi przyjaciele nie gryzą – powiedział poważnym głosem. – Daję słowo.

Potem Dawid wziął na siebie ciężar rozmowy i plótł o różnych trywialnych rzeczach, a kiedy weszli do stołówki, pokiwał grupce siedzącej po jednej stronie długiego, wąskiego stołu.

– Chodź – powiedział, kładąc rękę na jej plecach.

Dziwnie było czuć na plecach czyjś dotyk, ale – mimo wszystko – dodawało jej to otuchy. Dawid poprowadził ją przez zatłoczoną stołówkę, a kiedy doszli do właściwego stołu, opuścił rękę.

– Cześć wszystkim. To jest Laurel.

Dawid wskazywał na poszczególne osoby i wypowiadał ich imiona, ale już po pięciu sekundach Laurel nie pamiętała żadnego z nich. Usiadła na pustym miejscu obok Dawida i próbowała wsłuchać się w strzępki rozmów. Bez namysłu wyjęła puszkę sprite’a, sałatkę szpinakowo-truskawkową i brzoskwinię w syropie – to wszystko, co mama zapakowała jej rano.

– Sałatka? Dzisiaj dają lasagne, a ty jesz sałatkę?

Laurel spojrzała na dziewczynę o kręconych brązowych włosach, która postawiła przed sobą tacę pełną jedzenia.

– Laurel jest ścisłą weganką – odezwał się szybko Dawid, jakby chciał uprzedzić odpowiedź Laurel.

Dziewczyna popatrzyła na niewielką połówkę brzoskwini i uniosła brwi.

– Wygląda, że to coś więcej niż tylko wegetarianizm. Weganie nie jedzą chleba?

– Niektórzy. – Laurel uśmiechnęła się przez zaciśnięte zęby.

Dawid wzniósł oczy do góry.

– Proszę państwa, śledztwo przeprowadza Chelsea. Witamy panią, pani Chelsea!

– Dla mnie wygląda to na jakąś strasznie rygorystyczną dietę – powiedziała Chelsea, ignorując uwagę Dawida.

– Nie, naprawdę. Ja to po prostu lubię.

Laurel dostrzegła, że wzrok Chelsea wraca do jej sałatki, i wyczuwała, że za chwilę padną kolejne pytania. Zdecydowała, że lepiej będzie od razu powiedzieć, o co chodzi, niż odpowiadać na dziesiątki pytań.

– Zwykłe jedzenie mi po prostu nie służy – wyjaśniła. – Jest mi niedobrze po wszystkim oprócz owoców i warzyw.

– Dziwne. Jak można żyć na samej zieleninie? Byłaś z tym u lekarza? Bo wiesz…

– Chelsea! – Dawid odezwał się ostrym tonem, ale chyba nikt przy stole nie zwrócił na to uwagi.

Szare oczy Chelsea otworzyły się szerzej.

– Przepraszam – powiedziała i uśmiechnęła się tak, że cała jej twarz rozbłysła w tym uśmiechu. Laurel nie mogła się powstrzymać i odwzajemniła go. – Miło mi cię poznać – dodała Chelsea i zaczęła jeść swój lancz. Już więcej nie spojrzała na jedzenie Laurel.

Przerwa trwała tylko dwadzieścia osiem minut – zbyt krótko według powszechnej opinii – ale dla Laurel ciągnęła się w nieskończoność. Stołówka była stosunkowo małym pomieszczeniem i głosy odbijały się od ścian niczym piłeczka pingpongowa, rażąc jej uszy. Miała wrażenie, że wszyscy jednocześnie na nią krzyczą. Przyjaciele Dawida próbowali wciągnąć ją do rozmowy, ale nie potrafiła się skoncentrować, kiedy temperatura w pomieszczeniu rosła z każdą minutą. Była zdziwiona, że nikt oprócz niej tego nie zauważa. Rano zdecydowała się włożyć luźny T-shirt zamiast topu, bo poprzedniego dnia czuła się dziwnie w koszulce bez rękawów. Teraz jednak dekolt uwierał ją tak, jakby miała na sobie golf, do tego bardzo ciasny. Rozległ się dźwięk dzwonka, więc uśmiechnęła się, pożegnała i odeszła pospiesznie, tak by Dawid nie mógł jej dogonić.

Pobiegła do łazienki, rzuciła plecak na podłogę pod otwartym oknem i wychyliwszy się, zanurzyła twarz w świeżym powietrzu – wciągnęła do płuc chłodną, słonawą bryzę, po czym potrząsnęła koszulką, by jak najwięcej powietrza owiało jej ciało. Kiedy wychodziła z łazienki – w ostatniej chwili przed rozpoczęciem lekcji – zaczęły ustawać mdłości, które miała w stołówce. Poczuła się trochę lepiej.

Po skończonych lekcjach powoli wracała do domu. Słońce i wiatr dodały jej energii, a nieprzyjemne uczucie w żołądku zniknęło całkowicie. Tak czy inaczej, kiedy następnego dnia szykowała sobie ubranie, znowu wybrała top bez rękawów.

Tuż przed biologią Dawid usiadł w ławce obok niej.

– Mogę? – zapytał. I tak już zdążył zająć miejsce, więc nie miałaby szansy zaprotestować, nawet gdyby chciała. Ale nie chciała.

– Jasne. Dziewczyna, która tu zwykle siedzi, przez całą lekcję rysuje serduszka dla jakiegoś Steve’a. To mnie rozprasza.

– Zapewne Steve’a Tannera – zaśmiał się. – Cieszy się dużą popularnością wśród dziewczyn.

– Wszyscy zawsze wybierają taką banalną osobę – powiedziała, po czym wyciągnęła podręcznik i odnalazła stronę, którą pan James zapisał na tablicy.

– Masz ochotę zjeść ze mną lancz? I z moimi przyjaciółmi – dodał pospiesznie.

Laurel się zawahała. Domyślała się, że ją o to zapyta, ale nie wpadła na to, co mu odpowiedzieć, żeby nie zranić przy tym jego uczuć. Polubiła chłopaka. Polubiła też jego przyjaciół – tych, których zdążyła poznać.

– No, nie wiem – zaczęła. – Ja…

– Chodzi o Chelsea? Ona nie chciała sprawić ci przykrości z tym jedzeniem. Chelsea po prostu zawsze mówi to, co myśli. To nawet całkiem pokrzepiające, jak już się człowiek przyzwyczai.

– Nie, nie chodzi o Chelsea – masz bardzo miłych przyjaciół. Tylko że ja… ja się duszę w stołówce. Skoro już muszę cały dzień spędzać w szkole, to chociaż na lancz chciałabym wyjść na zewnątrz. Trudno mi się przystosować po dziesięciu latach nauki w domu.

– Więc wszyscy byli okej? – szepnął, bo nauczyciel zaczął uciszać klasę.

Skinęła głową.

– Czy w takim razie możemy przysiąść się do ciebie na zewnątrz?

Zamilkła, słuchając początku wykładu o klasyfikacji roślin.

– Będzie mi miło – szepnęła w końcu w odpowiedzi.

– Spotkamy się przed szkołą – powiedział Dawid, kiedy lekcja dobiegła końca. – Powiem im tylko, że mogą do nas dołączyć, jeśli chcą.

Laurel poszła do miejsca, w którym ostatnio siedziała z Dawidem. Minęły dopiero trzy dni, a coraz lepiej odnajdywała się w szkole, nie była już taka zagubiona i nawet hałasujący tłum nie wydawał jej się tak okropny.

Znalazła względnie suchy kawałek trawnika, usiadła i czekała na Dawida. Przyszedł dopiero po kilku minutach na czele grupki przyjaciół: nie wszyscy się przyłączyli, ale i tak zebrało się około dziesięciu osób. Usiedli w koślawym kółku i zaczęli od razu rozmawiać, zupełnie jak poprzedniego dnia.

Laurel nie była pewna, czego się powinna spodziewać po Chelsea, ale dziewczyna uśmiechała się szeroko i zajęła miejsce tuż obok niej.

Tak jak powiedział Dawid, szczerość Chelsea była rozbrajająca i zabawna. Cokolwiek przyszło dziewczynie do głowy, od razu przeradzało się w słowa. Pojawiły się pewne niezręczne momenty, na przykład kiedy Chelsea zakpiła z tego, że Laurel uczyła się tyle lat w domu, albo gdy zauważyła, że dżinsowe spodenki i top mają tyle wspólnego ze szkolnym ubiorem co strój kąpielowy. Ale powiedziała też Dawidowi, że powinien używać żelu do włosów, i poinformowała chłopaka o imieniu Maks, że jeśli nie będzie pożyczać od niej notatek z angielskiego, to zawali semestr, więc Laurel nie czuła, że Chelsea uwzięła się właśnie na nią.

Zanim przerwa na lancz dobiegła końca, Laurel udało się zapamiętać co najmniej połowę imion i nawet włączyła się do kilku rozmów. Chelsea i Dawid mieli teraz zajęcia razem z nią, więc wyszło całkiem naturalnie, że poszli we trójkę. Kiedy Dawid zażartował z nauczyciela biologii, w korytarzu rozbrzmiał śmiech Laurel. Po raz pierwszy od opuszczenia Orick nie czuła się wyobcowana.

3

Następne tygodnie w szkole mijały szybciej, niż Laurel mogła się spodziewać po pierwszych trudnych dniach. Cieszyła się, że spotkała Dawida. Często spędzali razem czas w szkole, na jednych zajęciach spotykała się też z Chelsea. Nigdy już nie jadła samotnie i uznała, że doszła do momentu, w którym może nazywać Chelsea i Dawida swoimi przyjaciółmi. Lekcje też nie były złe. Co prawda zupełnie inaczej było uczyć się w takim samym tempie jak wszyscy, ale powoli i do tego przywykała.

Zaczęła się też oswajać z Crescent City. Miasto było większe niż Orick, ale i tak miało sporo zieleni, a budynki nie sięgały wyżej niż dwa piętra. Wszędzie, nawet przed sklepem spożywczym, rosły wysokie sosny i drzewa o szerokich liściach. Trawniki porastała gęsta, zielona trawa, a na winoroślach, pnących się po większości budynków, kwitły kwiaty.

W pewien wrześniowy piątek wychodziła właśnie z hiszpańskiego, ostatniej lekcji tego dnia, i wpadła prosto na Dawida.

– Przepraszam – powiedział, przytrzymując ją, by nie straciła równowagi.

– Nie szkodzi. Zagapiłam się.

Minęła chwila, po czym Laurel podniosła wzrok. Uśmiechnęła się nieśmiało do chłopaka, a potem zdała sobie sprawę, że tarasuje mu przejście.

– Przepraszam – powiedziała i odsunęła się.

– Eee, właściwie… właściwie to przyszedłem do ciebie – wyjąkał, najwyraźniej zakłopotany.

– Dobrze, tylko… – Podniosła książkę. – Schowam ją do szafki.

– Pójdę z tobą.

– Super.

Przeszli w stronę szafek. Laurel upchnęła podręcznik do hiszpańskiego, wyjęła książkę do historii i zamknęła drzwiczki. Uśmiechnęła się i spojrzała wyczekująco na Dawida.

– Pomyślałem sobie, że może… może spędzilibyśmy razem dzisiejsze popołudnie?

Uśmiech nie zszedł z twarzy Laurel, ale poczuła ścisk w żołądku. Jak dotąd ich przyjaźń nie wykraczała poza szkołę. Nagle zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co Dawid lubi robić, kiedy nie je lanczu albo nie notuje tego, co mówi nauczyciel. Jednak myśl, że będzie miała okazję się tego dowiedzieć, wydawała jej się całkiem atrakcyjna.

– A co zamierzasz robić?

– Za moim domem jest lasek – pomyślałem sobie, że moglibyśmy się tam przejść, skoro lubisz przebywać na zewnątrz. Rośnie w nim niesamowite drzewo, myślę, że ci się spodoba. Właściwie to nawet dwa drzewa, ale – zrozumiesz, jak zobaczysz. Jeśli będziesz chciała, rzecz jasna.

– Pewnie.

– Naprawdę?

– Jasne. – Uśmiechnęła się.

– To świetnie – odparł i spojrzał w stronę tylnego wyjścia ze szkoły. – Prościej będzie, jeśli pójdziemy tędy.

Przeszła za nim przez zatłoczony korytarz i wyszli razem na dwór. Słońce z trudem przedzierało się przez mgłę, a wrześniowe powietrze było zimne i ciężkie od wilgoci.

Laurel narzuciła kurtkę i pomyślała, że dobrze zrobiła, wybierając dłuższe spodnie, a nie szorty.

– Czuć, że zmienia się pora roku. Zupełnie jakby dzisiaj był pierwszy dzień jesieni.

– Coś w tym jest – odpowiedział Dawid, zapinając bluzę.

Przeszli przez boisko, wyszli na Grant Street, a potem skręcili w Small Avenue.

– Daleko mieszkasz? – zapytała.

– Parę ulic stąd.

Panował chłód, a wiejący od zachodu wiatr niósł ze sobą słonawy zapach oceanu. Laurel wciągnęła powietrze do płuc, napawając się jesienią. Właśnie weszli do cichej dzielnicy podmiejskiej, niecały kilometr od jej domu.

– A więc mieszkasz z mamą? – zapytała.

– Tak. Moi rodzice rozeszli się, kiedy miałem dziewięć lat. Mama skończyła studia i przyjechała tutaj.

– Czym się zajmuje twoja mama?

– Jest farmaceutką. Pracuje w aptece Medicine Shoppe.

– O! – zaśmiała się Laurel. – A to ironia!

– Bo?

– Bo moja mama jest specjalistką od naturopatii.

– Na czym to polega?

– Naturopata to ktoś, kto właściwie sam robi leki z ziół. Moja mama nawet hoduje własne roślinki lecznicze. Nigdy w życiu nie brałam żadnych leków – nawet paracetamolu.

– Żartujesz!? – Dawid spojrzał na nią zdumiony.

– Nie. Mama sama robi leki, które stosujemy.

– Moja mama dopiero by się zdziwiła. Uważa, że na wszystko znajdzie się medykament.

– Z kolei moja sądzi, że lekarze to mordercy.

– Pewnie obie mogłyby się od siebie czegoś nauczyć.

– Pewnie tak – zaśmiała się Laurel.

– Twoja mama nigdy nie chodzi do lekarza?

– Nigdy.

– Czy to znaczy, że urodziłaś się w domu?

– Zostałam adoptowana.

– Naprawdę? – zapytał i zamilkł na chwilę. – Znasz swoich prawdziwych rodziców?

– Nie – parsknęła śmiechem.

– Czemu cię to śmieszy?

– Powiem ci, jeśli obiecasz, że nie będziesz się śmiać.

Dawid uniósł rękę w udawanej powadze.

– Obiecuję.

– Ktoś podrzucił mnie w koszyku na próg domu moich rodziców.

– Akurat! Teraz to mnie nabierasz!

Uniosła brwi z oburzenia.

– Serio? – otworzył szeroko oczy.

Pokiwała głową.

– Naprawdę znaleźli mnie w koszyku. Ale nie byłam niemowlakiem. Miałam około trzech lat i, jak twierdzi moja mama, kiedy otworzyli drzwi, wierzgałam i próbowałam wydostać się z koszyka.

– Potrafiłaś mówić?

– Tak. Podobno jeszcze przez rok miałam dziwny akcent.

– Hm. Nie wiedziałaś, skąd się tam wzięłaś?

– Znałam swoje imię i nic poza tym. Nie miałam pojęcia, jak się tam znalazłam ani co się stało.

– To najdziwniejsza historia, jaką kiedykolwiek słyszałem.

– Z prawnego punktu widzenia spowodowałam wielki galimatias. Kiedy moi rodzice postanowili mnie adoptować, wynajęli detektywa, żeby spróbował odnaleźć moją biologiczną matkę; poza tym trzeba było zapewnić mi tymczasową opiekę i tego typu rzeczy. Sprawy urzędowe trwały ponad dwa lata.

– Mieszkałaś wtedy w rodzinie zastępczej czy coś w tym rodzaju?

– Nie. Sędzia ocenił, że moi rodzice są skłonni do współpracy, więc przez cały ten czas mogłam mieszkać z nimi. Co tydzień przychodził ktoś z opieki społecznej na kontrolę, no i rodzice nie mogli mnie wywieźć do innego stanu, dopóki nie skończyłam siedmiu lat.

– Dziwne. Nie zastanawiałaś się, skąd się tam wzięłaś?

– Czasem. Ale skoro nie ma odpowiedzi, takie zastanawianie się prowadzi do frustracji.

– A gdybyś mogła odnaleźć prawdziwą mamę, zrobiłabyś to?

– Nie wiem – odpowiedziała, wkładając ręce do kieszeni. – Chyba tak. Ale jestem zadowolona ze swojego życia. Nie żałuję, że trafiłam do moich rodziców.

– Niesamowite – powiedział i pokazał w stronę uliczki. – Tędy – dodał, po czym spojrzał do góry. – Zanosi się na deszcz. Zostawmy plecaki, mam nadzieję, że zdążę pokazać ci drzewo.

– To twój dom? Ładny – powiedziała Laurel, bo właśnie doszli do małego białego domku o jaskrawoczerwonych drzwiach. Wzdłuż frontu rósł długi rząd wielobarwnych cynii.

– No, ja myślę – powiedział. – Dwa tygodnie go malowałem w wakacje. – Wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. – Wcześniej miał okropny zielonkawobrązowy kolor.

Zostawili plecaki w przedpokoju i weszli do schludnej, skromnie urządzonej kuchni.

– Chcesz coś? – zapytał, podchodząc do lodówki. Wyjął puszkę mountain dew i sięgnął do szafki po ciastka.

Laurel zmusiła się, żeby nie skrzywić twarzy na widok słodyczy. Rozejrzała się po kuchni i dostrzegła półmisek z owocami.

– Mogę się poczęstować? – zapytała, wskazując na zieloną gruszkę.

– Jasne, weź ze sobą. Wodę? – zapytał, podnosząc butelkę.

– Chętnie. – Uśmiechnęła się.

Włożyli przekąski do kieszeni i Dawid wskazał na tylne wyjście.

– Tędy.

Przeszli na tył domu i chłopak otworzył rozsuwane drzwi. Laurel wyszła do zadbanego ogrodu.

– Wygląda jak ślepa uliczka.

– Może dla niewprawnego oka… – zaśmiał się.

Ruszyła za nim w stronę ogrodzenia. Dawid jednym zręcznym ruchem wskoczył na nie i usiadł.

– Chodź – powiedział, wyciągając rękę. – Pomogę ci.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem, ale podała mu dłoń. Przeskoczyli przez płot z zaskakującą łatwością. Drzewa rosły już pod samym ogrodzeniem, więc od razu znaleźli się w lesie, z grubym dywanem opadłych liści pod stopami. Gęsty baldachim gałęzi wyciszał dźwięk samochodów. Laurel rozejrzała się dookoła z uznaniem.

– Fajnie tu – powiedziała.

Dawid stał z rękoma opartymi na biodrach.

– Też tak uważam. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem przyrody, ale mnóstwo tu roślin, które oglądam pod mikroskopem.

– Masz mikroskop? Ty naprawdę jesteś zwariowany na punkcie biologii! – zakpiła.

– No jasne – zaśmiał się. – Clarka Kenta też wszyscy uważali za wariata, a zobacz, kim się okazał.

– Chcesz powiedzieć, że ty też jesteś Supermanem?

– Nigdy nie wiadomo – odparł kpiąco.

Laurel zaśmiała się, po czym spuściła wzrok, nagle onieśmielona. Kiedy podniosła oczy, zauważyła, że Dawid się w nią wpatruje. Gdy ich wzrok się spotkał, las jakby ucichł Podobało jej się to spojrzenie – delikatne, ale badawcze, jak gdyby chciał poznać ją lepiej, studiując jej twarz.

Po chwili uśmiechnął się, nieco zawstydzony, i skinął głową w stronę ledwie widocznej ścieżki.

– Tędy dojdziemy do drzewa.

Poprowadził ją krętą dróżką, wijącą się pozornie bez celu. Po kilku minutach pokazał ręką na duże drzewo stojące przy ścieżce.

– Niesamowite! – powiedziała.

Były to właściwie dwa drzewa, jodła i olcha, które wyrosły tuż obok siebie. Pnie splotły się i urosły w jeden, tworząc drzewo z igłami z jednej strony i szerokimi liśćmi z drugiej.

– Odkryłem je parę lat temu, kiedy przeprowadziłem się tu z mamą.

– A gdzie jest twój tata? – zapytała, siadając na miękkich liściach pod drzewem i wyjmując z kieszeni gruszkę.

– W San Francisco. – Dawid zaśmiał się gardłowo. – Jest prawnikiem, obrońcą w dużej kancelarii.

– Często się z nim widujesz?

Dawid usiadł obok niej na ziemi, opierając lekko kolano o jej udo. Nie odsunęła się.

– Raz na parę miesięcy. Ma prywatny samolot, przylatuje na lotnisko McNamara Field i zabiera mnie na weekend.

– Nieźle.

– Pewnie tak.

– Nie lubisz go?

– Tak sobie. – Wzruszył ramionami. – To on nas zostawił i nigdy nie chciał spędzać ze mną więcej czasu. Po prostu nie czuję się ważny w jego życiu.

– Przykro mi – powiedziała.

– Jest okej. Zawsze fajnie spędzamy czas, tylko że to czasami takie dziwne.

Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu, cisza lasu działała na nich kojąco. Oboje podnieśli wzrok, kiedy przez niebo przetoczył się grzmot.

– Lepiej wracajmy. Zaraz będzie padać.
_________________
"Nie można przestać za kimś tęsknić - można tylko nauczyć się żyć z tą wielką, niekończącą się pustką w sercu."
"Błękitna godzina"
 
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme xandblue created by spleen modified v0.2 by warna

| | Darmowe fora | Reklama