fantasybook.jun.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 


Poprzedni temat «» Następny temat
Fragment "Zbuntowany książę"
Autor Wiadomość
Demoniczna 
Początkujący f-maniak


Pomogła: 2 razy
Wiek: 29
Dołączyła: 29 Cze 2011
Posty: 128
Skąd: Kraków
Wysłany: 2012-02-12, 09:28   Fragment "Zbuntowany książę"

Kiedy Wynter miała pięć lat, jej ojciec czasem ubierał ją w czerwony płaszczyk, sadzał przed sobą na koniu i zabierał na przejażdżkę. Wynter wciąż pamiętała kołyszący, powolny chód konia i emanującą ciepłem pierś ojca, o którą opierała się w czasie wędrówki cienistymi, leśnymi ścieżkami. Otaczające ją silne ramiona dawały poczucie bezpieczeństwa. Pamiętała nawet zapach trocin i żywicy, którym przesiąknięte były ubrania Lorcana. Oczyma wyobraźni wciąż widziała tamten leśny gąszcz i czuła, jak niesforne gałązki drapią jej ręce – pulchne małe rączki oparte na łęku wielkiego skórzanego siodła.

Przyjaciel Lorcana, Jonathon, często towarzyszył im razem ze swymi synami, Razim i Alberonem. Było przy tym mnóstwo śmiechu i radości, na które trudno było sobie pozwolić w pałacowych murach. Tutaj wreszcie mogli swo-bodnie odetchnąć. Dwaj najlepsi kompani cieszyli się wraz z dziećmi z przejażdżki w ciepły jesienny dzień. Wystawiali twarze do słabnących promieni słońca, rozkoszując się nim, być może po raz ostatni przed nadejściem zimy. Wspomi-nając tamte czasy, Wynter domyślała się, że nie pozwolono by im opuścić pałacu bez opieki strażników, ale w jej pa-mięci nie zachował się żaden ślad obecności królewskich gwardzistów. Być może tak się do nich przyzwyczaiła, że nie zwracała już na nich uwagi. Nie myślała też o Jonathanie jak o władcy całego królestwa. Dla niej to był po prostu Jon, potężny, złotowłosy mężczyzna, równie zapalczywy w gniewie, jak wylewny w okazywaniu czułości, a do tego najlepszy przyjaciel jej taty i ojciec dwóch ukochanych przy-jaciół: ciemnoskórego, poważnego i opiekuńczego Raziego i kochanego, roześmianego szaławiły − Alberona.

Razi jechał przodem, a nagłe poczucie wolności rozja-śniało mu twarz. Alberon po raz pierwszy samodzielnie do-siadał konia, Wynter zaś, mimo lekkiej zazdrości, kibicowała mu, gdy poganiał swego kucyka, usiłując dotrzymać kroku starszemu bratu. Pamiętała, jak wołał: „Razi! Razi! Nie zo-stawiaj mnie!”, a Razi z uśmiechem zawracał i cierpliwie na niego czekał.

Zatrzymali się dopiero przy rzece, w miejscu, gdzie woda rozlewała się, tworząc szeroki bród, po czym wszyscy roze-brali się do bielizny i pośród radosnych okrzyków pędem wbiegli do płytkiej, zimnej wody. Wynter stanęła tuż przy brzegu i przeskakując z nogi na nogę, obserwowała kąpią-cych się mężczyzn. Alberon padał ojcu w ramiona, a Jon podrzucał go wysoko w górę. Twarzyczka chłopca promie-niała słonecznym blaskiem i szczęściem.

W pewnym momencie zorientowała się, że ktoś stoi obok niej. Popatrzyła w górę i dostrzegła uśmiechniętego Raziego.

– Chodź do nas – powiedział wyciągając do niej rękę. – Woda tylko w pierwszej chwili jest taka zimna.

Potem ostrożnie, mocno trzymając jej dłoń, poprowadził ją na środek rzeki, gdzie Lorcan chwycił każde z nich pod ramię i poniósł w głębsze miejsce, żeby nauczyć ich pływać.

Niemal jedenaście lat później Wynter Moorehawke sie-działa na rzecznej plaży, pełnej małych ciepłych kamyczków, do złudzenia przypominającej tamto miejsce z czasów dzie-ciństwa. Wsłuchiwała się w szmery dochodzące z pobliskiego lasu. Mimowolnie przysłuchiwała się niezro-zumiałej dla niej rozmowie merrońskich wojowników, którzy rozsiedli się na kamieniach obok niej, podczas gdy druga z uporem zmierzała w stronę cienistych zarośli i tego, co mogło się w nich czaić.

Nieco niżej, tuż nad wodą, dwudziestoletni już Razi przy-siadł na piętach i ze zmarszczonym czołem obserwował las po drugiej stronie rzeki. Przez krótką chwilę Wynter wyda-wało się, że udzielił mu się błogi nastrój tego popołudnia, ale jej złudzenia szybko się rozwiały. Razi nie potrafił spokojnie wysiedzieć w jednym miejscu. Zaraz nerwowo przeczesał palcami włosy, westchnął i zerwał się na równe nogi.

Wynter prosiła w duchu, żeby przynajmniej nie przeszło mu do głowy znowu zacząć przechadzać się w tę i z powrotem, ale on, jak na złość, właśnie to zrobił. Kręcił się bez sensu jak dzikie zwierzę w klatce, doprowadzając ją do szaleństwa. Jego szczupła sylwetka to znikała za jej ple-cami, to znów pojawiała się przy niej. Wynter odwróciła głowę, żeby tego nie widzieć. Od czasu śmierci Embli jakiś potężny i rwący podskórny nurt ponosił Raziego, całkowicie odbierając mu cierpliwość i zmuszając go do ciągłego ruchu. Oczywiście Wynter szczerze mu współczuła, ale teraz nieustanne chrzęszczenie kamyków pod jego stopami okropnie ją drażniło. Zacisnęła zęby, powstrzymując się od zwrócenia mu uwagi.

Wśród siedzących nieopodal merrońskich wojowników rozległo się głośne, pełne irytacji westchnienie.

– Tabiyb – zagrzmiał Úlfnaor – radzę ci usiąść, zanim mój miecz spadnie na twoją głowę.

Razi spojrzał na niego zdziwiony.

− Siadaj! – nakazał mu czarnowłosy Merron. – Męczysz mnie!

Razi posłusznie usiadł, a Úlfnaor z aprobatą skinął mu głową.

− Niedługo wrócą – dodał łagodniej. – Wykorzystaj ten czas, żeby trochę odpocząć.

Wysoki mężczyzna na pierwszy rzut oka wydawał się bardzo opanowany, ale on też co chwila niespokojnie zerkał na przeciwległy brzeg. Siedział otoczony ciasnym kręgiem wojowników. Trzy kobiety starannie ostrzyły swoje miecze, a mężczyźni czujnie przyglądali się drzewom po drugiej stronie rzeki.

Wyruszyli o świcie z nadzieją, że do wieczoru uda im się skontaktować z Alberonem i rozpocząć rozmowy. Z tego powodu zarówno kobiety, jak i mężczyźni przywdziali swe najlepsze, odświętne stroje – bladozielone tuniki i spodnie, a ich nadgarstki, ramiona i szyje ozdabiała drogocenna plemienna biżuteria ze srebra. Dzień miał się już jednak ku końcowi, zbliżał się wieczór, a oni nadal nie mieli żadnych wieści na temat zbuntowanego księcia. Wynter zaczynała się obawiać, że zostali wprowadzeni w błąd.

W pewnym momencie poczuła na sobie wzrok merroń-skiej uzdrowicielki, Hallvor. Krzepka kobieta uśmiechnęła się do niej, ale wesoła mina nie zdołała ukryć jej niepokoju. Dwa olbrzymie psy Úlfnaora, kudłate wilczarze, węszyły wśród wilgotnych kamieni tuż nad wodą. Kiedy Hallvor wstała i zaczęła schodzić w ich stronę, oba psy czujnie pod-niosły łby, spojrzały na nią i przyjaźnie zamerdały ogonami. Uzdrowicielka pogładziła krzywymi palcami ich kosmate łby i stanęła przy nich, spoglądając na drugą stronę rzeki. Po-tem, wyraźnie niezadowolona, wymamrotała coś pod nosem. Úlfnaor odpowiedział jej uspokajającym tonem.

Wynter żałowała, że nie było z nimi Christophera. Przydałby się jej nie tylko jako tłumacz. Chciała, żeby już wrócił. Za jej plecami ponownie zachrzęściły drobne rzeczne kamienie. Pomyślała, że to Razi po raz kolejny podjął swą nerwową wędrówkę. On jednak podszedł tylko do niej i stanął za jej plecami. Widziała wydłużony cień padający na pochyłą rzeczną skarpę. Po chwili przysiadł tuż obok i oparł łokcie na kolanach.

− Nie sądzę, żeby dopisało nam tu szczęście – powiedział cicho.

Wynter przytaknęła. Od wczesnego ranka Merroni jeździli wzdłuż brzegu, zatrzymując się w miejscach, w których rzekomo ludzie Alberona mieli na nich czekać, żeby zabrać ich stąd do obozu. Bród, przy którym teraz siedzieli był już czwartym takim punktem spotkań i tak jak poprzednio, nie spotkali tu żywej duszy. Czekali już ponad godzinę, ale Úlf-naor jeszcze zwlekał z odjazdem. Gdyby i to miejsce spotkań okazało się nieprawdziwe, pozostawał im do sprawdzenia jeszcze tylko jeden taki punkt. Jeśli i tam nie będzie obozowych strażników, merrońska misja dyplomatyczna okazałaby się jedną wielką klęską. Wojownicy musieliby wrócić na Północ z brzemieniem niewypełnionego obo-wiązku, a Razi, Wynter i Christopher byliby równie daleko od znalezienia obozu Alberona jak trzy tygodnie wcześniej.

– Trochę za długo ich nie ma – szepnęła Wynter, myśląc o Christopherze i Sólu.

Razi tylko westchnął i przetarł zmęczone oczy. Nie miał już siły po raz kolejny jej uspokajać. Wynter siedziała jak na szpilkach.

Co się dzieje z Christopherem – zastanawiała się. – Czy zdąży przed zmierzchem? Zostały zaledwie cztery godziny. Wolałabym mieć go już przy sobie, zwłaszcza że pobliskie lasy roiły się zapewne od polujących na rebeliantów królew-skich gwardzistów, o Wilkołakach nawet nie wspominając.

– Úlfnaor nie powinien był puszczać Chrisa i Sóla sa-mych – stwierdziła. – Zachciało im się zwiadów! Myślę, że zgodził się na ich pomysł tylko po to, żeby znaleźć im jakieś zajęcie i nie wysłuchiwać dłużej ich narzekań.

Razi mruknął potakująco. Christopher zawsze był lek-komyślny, a Sólmundr, odkąd stracił swego ukochanego Ashkra, popadł w dziwne zamiłowanie do ryzyka i niebezpieczeństw. Spędzając razem czas, wzajemnie pod-sycali w sobie te groźne skłonności. Obaj aż przebierali nogami na myśl o nowych przygodach. Zdaniem Wynter ich nadmiar entuzjazmu i niedobór rozwagi mógł mieć opłakane skutki. Chciała, żeby już wrócili. Nawet w towarzystwie ogromnego wilczarza Boro, Sólmundr i Christopher, sami w ciemnym lesie, wydawali się dziewczynie przerażająco bezbronni.

Już otwierała usta, aby podzielić się z Razim swymi oba-wami, gdy jej uwagę odwróciło dziwne zachowanie Hallvor i siedzących przy niej psów. Uzdrowicielka stanęła tuż nad wodą i znieruchomiała, wbijając wzrok w jakiś punkt w ciemnozielonym pasie drzew rosnących na drugim brzegu rzeki. Psy zawarczały, a kobieta szybkim ruchem ręki naka-zała im spokój.

Razi i Wynter podnieśli się na nogi. Merroni także ze-rwali się, wyciągając miecze.

– Cad é, a Hallvor? – zapytał Úlfnaor.

Hallvor uciszyła go syknięciem i wpatrując się w dal, wskazała przed siebie.

– Coinín – powiedziała. – Agus é ag rith.

To rzeczywiście był Christopher. Pędził jak strzała między drzewami z rozwianymi długimi czarnymi włosami. Nagle wypadł z cienia i wskoczywszy w lśniący w popołudniowym słońcu płytki nurt rzeki, jeszcze bardziej przyspieszył. Przy każdym jego kroku woda mocno rozbryzgiwała się na boki. Zaraz za nim pojawili się Sólmundr i Boro.

– Szybko! – zawołał Christopher, starając się nie podno-sić zanadto głosu. – Zbliżają się tu jacyś ludzie! Nie wyglą-dają na dyplomatów.

Merroni ruszyli do swych koni, ale głos Sólmundra za-trzymał ich w miejscu. Mężczyzna wybiegł z wody, wskoczył na stromy brzeg i błyskawicznie rzucił się na stos broni w poszukiwaniu swego łuku i strzał. Jego towarzysze zbliżyli się do niego, a on, z trudem łapiąc oddech, szeptał zdysza-ny.

− Nie ma czasu na ucieczkę. Bierzcie broń i stawajcie do walki. Są tuż za nami.

Christopher z troską w oczach spojrzał na Wynter.

– Ilu ich jest? – zapytała, wyciągając miecz.

– Zdążę załadować rusznicę? – wtrącił się Razi.

Christopher na oba pytania odpowiedział jednym prze-czącym ruchem głowy.

– Nie wiem, ilu – wyjaśnił. – Nie sądzę, żeby wiedzieli o naszej obecności, ale jadą prosto na nas i bardzo im się spieszy. Nie ma już czasu na sypanie prochu, Razi. Weźcie miecze i stańcie za łucznikami.

Potem Sólmundr krzyknął coś do Christophera, a ten odwrócił się w samą porę, żeby chwycić lecącą w jego stronę kuszę, a po chwili kołczan ze strzałami. Wynter przytrzymała go Christopherowi, a on tymczasem naciągnął cięciwę kuszy. Następnie szybko załadował pocisk, odwrócił się twarzą w stronę rzeki i zastygł w gotowości. Wynter stanęła tuż przy nim.

Sólmundr odgarnął słomiane włosy z twarzy i napiął łuk. Drewniane ramię łuku lekko skrzypnęło. Pozostali Merroni ustawili się w długim szeregu i także przygotowali się do strzału. Nawet psy karnie zajęły miejsca u boku swych panów. Zapanowała długa, pełna oczekiwania, brzęcząca w uszach cisza. Christopher poprawił ułożenie kuszy w zagłębieniu pod barkiem.

– Oto i oni – szepnął.

Zbliżali się bardzo szybko, robiąc przy tym sporo hałasu. Brzmiało to trochę, jakby ktoś na oślep uciekał przez gęsty las, prując gęste zarośla. Cięciwy merrońskich łuków napięły się do granic wytrzymałości.

Nagle w polu widzenia Wynter pojawił się człowiek. Sa-motnie wyskoczył z lasu i wbiegł do wody. Nawet nie zau-ważył długiego szeregu wojowników stojących na przeciwle-głym brzegu z łukami wymierzonymi w jego stronę. Biegł z opuszczoną głową, trzymając się dłońmi na brzuch. Każdy kolejny krok wydawał się kosztować go mnóstwo wysiłku.

– Stój! – krzyknęła Wynter. – Zatrzymaj się!

Słysząc jej głos, mężczyzna potknął się i zatrzymał. W jednej chwili opuściły go wszystkie siły. Padł pośrodku rzeki na kolana, a potem całym ciałem runął do wody, która natychmiast zabarwiła się wokół niego na czerwono.

Na brzegu nastała chwila milczącej konsternacji. Wszyscy ze zdziwieniem obserwowali, jak rzeka unosi ze swym nur-tem szkarłatne wstążki krwi. Po chwili jakiś miecz z głośnym brzękiem upadł na kamienie. To Razi rzucił swą broń i rozchlapując na boki płytką wodę, podbiegł do mężczyzny.

Wynter myślała, że biedak stracił przytomność, ale kiedy tylko Razi wyciągnął jego głowę ponad powierzchnię wody, mężczyzna gwałtownie zaczerpnął tchu i kurczowo wpił się palcami w ramię swego wybawcy.

– Pomocy! – wychrypiał. – Pomóż mi…

Półprzytomnym wzrokiem powiódł po stojących na brzegu Merronach, którzy czujnie zerkali to na dziwnego przybysza w wodzie, to na drzewa po drugiej stronie brodu, oczekując rychłego pojawiania się jego prześladowców.

Razi z trudem dźwignął mężczyznę do góry, a Wynter wskoczyła do wody, żeby pomóc mu wrócić na brzeg. Bie-gnąc przez płyciznę tuż za swymi plecami usłyszała chlupo-tanie wody. Christopher wyprzedził ją i ominąwszy Raziego, stanął przed nimi z gotową do strzału kuszą, osłaniając ich odwrót.

– Szybko! Zabierzcie go i schowajcie się za łucznikami – zarządził.

− Kawaleria… kawaleria – jęknął ranny mężczyzna, kiedy ciągnęli go na brzeg. – Uciekać… książę.

Wynter i Razi spojrzeli na siebie, po czym bez słowa ułożyli nieznajomego na kamienistej plaży.

− Jesteś królewskim kawalerzystą? – zapytał po dłuższej chwili Razi, rozpinając mu kurtkę w poszukiwaniu obrażeń.

Wynter aż jęknęła na widok pulsującej krwią otwartej rany w boku mężczyzny. Zobaczyła wystającą kość i kipiące, wypływające z rany wnętrzności. Szybko odwróciła wzrok.

− Przyniosę twoją torbę – powiedziała do Raziego, ale on tylko spuścił smutno głową. Zrozumiała, że nic już nie da się zrobić.

− Jesteś kawalerzystą? – spytał łagodnie Razi, pochylając się nisko nad twarzą nieznajomego.

– Tak… nie… nie… ścigają mnie. Ratujcie…

Nieszczęśnik wykonał ruch, jakby próbował odczołgać się jak najdalej od brzegu. Okrwawionymi rękami kurczowo chwycił gładkie obłe kamyki, ale jego twarz zaraz wykrzywił grymas strasznego bólu. Wezbrana fala krwi buchnęła z rany, tworząc wokół niego wielką, szkarłatną kałużę.

– Ciii… – uspokajała go Wynter, kładąc dłoń na bladej twarzy mężczyzny. – Leż spokojnie… spokojnie, przyjacielu.

Nieznajomy znieruchomiał i z rozdzierającym serce ża-łosnym jękiem oparł głowę na kamieniach.

– Kto cię ściga? – zapytała.

– Kawa… kawaleria… Ludzie króla…

Ludzie króla. Wynter niespokojnie spojrzała na Raziego.

– A zatem jesteś człowiekiem mego brata – szepnął Razi.

Mężczyzna podniósł powieki i po raz pierwszy spojrzał na ciemną twarz swego wybawcy. W jego oczach pojawił się strach.

– O nie – szepnął z trwogą. – Arab!

Potem zamknął oczy i znów jęknął.

– Już po mnie, niebiosa, ratujcie – szepnął.

– Ścigali cię ludzie mego ojca? – pytał dalej Razi, nie zważając na zachowanie mężczyzny. – Chciałeś schronić się przed nimi w obozie rebeliantów?

– Lord Razi pragnie spotkać się ze swym bratem – próbowała wyjaśniać Wynter. – Chce pogodzić go z królem. Pomożemy ci, ale musisz nam powiedzieć, jak dostać się do obozu.

Niestety, nieznajomy nie zamierzał więcej z nimi rozma-wiać. Uznawszy, że znalazł się wśród wrogów, odwrócił twarz na bok i milczał jak grób.

– Razi – odezwał się nagle Christopher. – Merroni nie pozwolą, żeby ten człowiek dostał się w ręce kawalerzystów.

Sólmundr i Úlfnaor wyczekująco patrzyli na Raziego. Pozostali wojownicy, ci którzy nie rozumieli, czego dotyczyła rozmowa, nadal skupiali uwagę na przeciwległym brzegu, ale raz po raz zerkali to na swoich przywódców, to na ciemno-skórego mężczyznę, którego przysięgli strzec.

– Jeśli pojawią się ludzie króla, będziemy musieli do nich strzelać! – dodał Christopher. – Inaczej sami zginiemy i twoja misja skończy się fiaskiem.

Razi kręcił tylko głową, nie podnosząc wzroku. Wynter dotknęła jego ramienia i znacząco popatrzyła na Chri-stophera.

– Kawalerzyści nas zabiją, maleńka – uparcie przekony-wał ją Christopher. – Trzeba walczyć albo zginąć. Nie mamy innego wyjścia.

– Jadą! – krzyknął Sólmundr.

Wynter natychmiast zerwała się na równe nogi. Usłyszała dobiegające z lasu po drugiej stronie rzeki odgłosy szybko zbliżających się jeźdźców. Mocno chwyciła miecz i ponownie zajęła miejsce u boku Christophera. Serce wa-liło jej jak młot, trochę ze strachu, a trochę z gniewu. Wiel-kie nieba – myślała zirytowana. Czy naprawdę do tego już doszło, że trzeba stanąć z bronią przeciw żołnierzom swego króla i zabić ich lub samemu zginąć?

Tymczasem Merroni krótką komendą nakazali swym psom warować, a sami mocniej napięli cięciwy łuków. Słońce zajrzało między leśne zarośla i błysnęło na metalo-wym pancerzu jednego z jeźdźców. Aoire szepnął do towa-rzyszy coś, co znaczyło pewnie: „zaczekajcie”. Kątem oka Wynter widziała drżące z wysiłku ramię Úlfnaora. Pochyliła się i uniosła miecz. Postanowiła, że będzie walczyć i nie miała zamiaru umierać.

Christopher nie spuszczał z oczu Raziego, czekając na sygnał do ataku. Razi kiwnął głową i na ułamek sekundy zacisnął powieki. Potem mocniej chwycił broń i zajął miejsce u boku przyjaciela. W tym momencie oddział królewskich żołnierzy wynurzył się z lasu. Christopher wycelował.

Było ich tylko dwóch. Zjechali do rzeki i popędzili konie przez bród, rozglądając się niepewnie, niczym dwójka zagu-bionych dzieci. Wynter wiedziała, że do końca życia pamię-tać będzie wyraz ich twarzy, kiedy zamiast rannego ucieki-niera, zobaczyli przed sobą szereg groźnych łuczników.

Na krótką chwilę zastygli w bezruchu, a potem jeden z żołnierzy wydobył miecz. Strzała Christophera błyska-wicznie odnalazła drogę do jego głowy i utkwiła dokładnie między oczami mężczyzny. Jej impet zrzucił ciało z siodła. Świst merrońskich strzał na moment zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Dwa bezwładne ciała z wielkim pluskiem wpadły do rzeki. Bród zabarwił się na czerwono.

Wynter opuściła miecz.

Zaraz potem w stronę rzeki poszybowała druga salwa strzał. Potężne rumaki kawalerzystów zachwiały się i runęły do wody, a ich krew wymieszana z krwią jeźdźców utworzyła szkarłatną plamę. Czerwona woda wirowała i bulgotała na płyciźnie, wysnuwając przypominające ramiona smugi w dół rzeki. Plama dotarła aż do skąpanego w słońcu brzegu i drobnymi falkami zaczęła obmywać kamienie u stóp Wynter.

Tymczasem Razi, odwróciwszy wzrok od niezwykłego spektaklu śmierci, ponownie uklęknął przy rannym. Dwoma palcami opuścił powieki na pozbawione życia, znierucho-miałe źrenice mężczyzny. Christopher na moment otoczył Wynter ramieniem, a potem wskoczył do szkarłatnej wody, żeby pomóc Merronom pozbierać strzały.
_________________
"Nie można przestać za kimś tęsknić - można tylko nauczyć się żyć z tą wielką, niekończącą się pustką w sercu."
"Błękitna godzina"
 
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme xandblue created by spleen modified v0.2 by warna

| | Darmowe fora | Reklama