fantasybook.jun.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 


Poprzedni temat «» Następny temat
Fragment
Autor Wiadomość
Chanteila 
Nieśmiertelny Czytelnik


Dołączyła: 28 Sty 2011
Posty: 271
Wysłany: 2011-04-15, 17:52   Fragment

Moja siostra Justine zawsze wierzyła, że najlepszy sposób na opanowanie lęku przed ciemnością to udawać, że jest naprawdę jasno.

Przed laty, kiedy jako dziewczynki leżałyśmy w łóżkach pośród mroku, starała się pomóc mi zastosować tę teorię w praktyce. Skrywając się za barykadą z poduszek, byłam przekonana, że w ciemnościach czai się zło, aby – gdy zwolni się rytm mojego oddechu – rzucić mi się do gardła. A Justine, zaledwie rok starsza, lecz o całe lata mądrzejsza, każdej nocy cierpliwie próbowała rozwiać mój niepokój.

– Widziałaś tę cudną sukienkę, którą miała dziś na sobie Erin Klein? – potrafi ła zapytać, zawsze zaczynając od łatwego pytania, żeby wybadać, jak bardzo kiepska jest sytuacja.

Czasami, zwykle gdy kładłyśmy się późno spać po wyjątkowo zabieganym dniu, byłam zbyt zmęczona, żeby się bać. W takie wieczory na podobne pytania odpowiadałam krótkim „tak” lub „nie”, a potem gawędziłyśmy o czymś zwyczajnym aż do zaśnięcia.

Przeważnie jednak szeptałam coś w rodzaju: „Słyszałaś to?” albo „Myślisz, że ugryzienie wampira boli?”, albo „Czy potwory wyczuwają strach?”. Wówczas Justine przechodziła do pytania numer dwa.

– Ale t u jasno – oznajmiała najpierw. – Wszystko widzę: mój plecak, niebieską błyszczącą bransoletkę, naszą złotą rybkę w akwarium. A t y co widzisz, Vanesso?

Wtedy zmuszałam się, żeby wyobrazić sobie nasz pokój dokładnie tak, jak wyglądał na chwilę przedtem, zanim mama zgasiła światło i zamknęła za sobą drzwi. W końcu udawało mi się zapomnieć o czyhających bestiach i zasnąć. Każdej nocy byłam pewna, że ta sztuczka nie zadziała, ale jakoś zawsze działała.

Strategia Justine bardzo przydawała się podczas walki z mnóstwem innych dręczących mnie lęków. Jednak kilka lat później, kiedy stałam na grzbiecie urwiska wychodzącego na Atlantyk, byłam przekonana, że tym razem nie może się sprawdzić.

– Nie wydaje ci się, że tego lata Simon wygląda inaczej? – zapytała Justine, podchodząc do mnie i wykręcając mokre włosy.

– Jakby doroślejszy? Przystojniejszy?

Przytaknęłam w milczeniu. Fizyczna przemiana Simona była pierwszą rzeczą, którą od razu zauważyłam, gdy wcześniej tamtego dnia on i jego młodszy brat Caleb zapukali do naszych drzwi. Ale to nie była pora na takie rozmowy – jak wtedy, gdy ogrzewałyśmy się przed starym kamiennym kominkiem w domku nad jeziorem. Teraz najważniejsze było to, żebyśmy w ogóle dotarły do domku nad jeziorem.

– Caleb zresztą też – podjęła znowu. – Liczba nieszczęśliwie zakochanych dziewcząt w stanie Maine tego roku musiała wzrosnąć co najmniej czterokrotnie.

Spróbowałam pokiwać głową, nie odrywając wzroku od kłębiącej się wody i spienionych fal piętnaście metrów niżej.

Justine owinęła sobie ręcznik wokół pasa i podeszła do mnie. Stała teraz tak blisko, że nos wypełnił mi bijący od jej włosów zapach soli; poczułam chłód jej wilgotnej skóry tak wyraźnie, jakby zetknęła się bezpośrednio z moim ciałem. Kropelki wody spływały z kosmyków jej włosów, z cichutkim plaśnięciem spadały na ciepłe, szare skały, posyłając drobniutkie rozpryski na moje stopy. Nagły podmuch wiatru uniósł odrobinę wody i powstała mgiełka, która nas otuliła, a wtedy moje drżenie przeszło w dreszcze. Gdzieś w dole rozbrzmiewał śmiech Simona i Caleba, którzy wspinali się po stromej ścieżce wiodącej przez las z powrotem do miejsca, w którym na nich czekałyśmy.

– Jesteśmy na basenie – zaczęła swoją grę. – Stoisz na trampolinie niecały metr nad wodą.

Pokiwałam głową. To była chwila, o której rozmyślałam przez całą sześciogodzinną drogę z Bostonu; chwila, którą od zeszłego lata wyobrażałam sobie co najmniej raz na dzień. Wiedziałam, że to wydaje się straszniejsze, niż jest w rzeczywistości; w ciągu dwóch lat, odkąd odkryliśmy stary szlak prowadzący w to ustronne miejsce, z dala od turystów i spacerowiczów, Justine, Simon i Caleb skakali z tego urwiska dziesiątki razy i za każdym razem wychodzili z tego cało, bez choćby jednego zadrapania. Co więcej – wiedziałam, że jeśli nie zdecyduję się na skok, już zawsze będę czuć się jak smarkacz w naszej niewielkiej wakacyjnej grupie.

– Woda w basenie jest podgrzewana – mówiła dalej Justine. – A kiedy już wskoczysz, wystarczy, że odepchniesz się dwa razy, i znajdziesz się przy drabince, a później na miękkim leżaku.

– I może jeszcze wściekle przystojny kelner przyniesie mi owocowego drinka, co?

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Nie było sensu dalej mnie namawiać. Skoro opanowałam się już na tyle, aby żartować, wiadomo było, że zrezygnowałam.

– Obawiam się, że zapomniałem zabrać z domu ananasy – rozległ się głos Caleba za naszymi plecami – ale wściekle przystojny kelner zgłasza swoją gotowość do usług.

Justine odwróciła się.

– No nareszcie. Umieram z zimna!

Kiedy oddaliła się od krawędzi urwiska, pochyliłam się do przodu. Ulga, jaką teraz czułam, była chwilowa; wiedziałam, że im dalej znajdę się od urwiska Chione, tym silniejsze będzie moje rozczarowanie: przecież przysięgałam sobie przez okrągły rok, że skoczę, a jednak nie zrobiłam tego… nie potrafi łam. Wiedziałam, że tej nocy będę długo leżeć, nie mogąc zasnąć, że będzie mi przykro, bo po raz kolejny okazałam się tchórzem, mięczakiem.

– Sinieją ci usta – zauważył Caleb.

Odwróciłam się i ujrzałam, jak otrzepuje swój ulubiony ręcznik plażowy – odkąd pamiętam, jedyny, jaki ze sobą zabierał: z rysunkowym homarem w kąpielówkach i okularach przeciwsłonecznych – i okrywa nim Justine. Przyciągnął ją do siebie i zaczął energicznie pocierać jej ramiona i barki.

– Kłamca. – Uśmiechnęła się do niego spod frotowego kaptura.

– Masz rację. Są raczej niebieskofi oletowe. Albo liliowe. Bo to zbyt piękne usta, żeby były po prostu sine. Tak czy inaczej, sądzę, że powinienem je rozgrzać.

Przewróciłam oczami i ruszyłam po koszulkę i szorty. Tego lata Justine też coś sobie obiecała – że nie będzie znowu migdalić się z Calebem, tak jak w poprzednie wakacje i te wcześniejsze. „Przecież to jeszcze d z i e c i a k ”, stwierdziła wcześniej. „Ja już skończyłam szkołę średnią, a jemu został jeszcze cały rok. A poza tym jedyne, czym się zajmuje, to brzdąkanie na tej swojej głupiej gitarze, pod warunkiem że akurat nie gra na komputerze. Nie zamierzam tracić ani chwili dłużej na coś, co nigdy nie wykroczy poza nieskończone godziny całowania się… nawet jeśli to całkiem przyjemnie spędzone godziny”.

Kiedy zapytałam, dlaczego nie spotyka się z Simonem, który miał już za sobą pierwszy rok nauki w Bates College i który dzięki temu wydawał się bardziej odpowiedni pod względem wieku i intelektu, jej twarz wykrzywił grymas.

„Z Simonem?”, powtórzyła. „Chodzącą i gadającą prognozą pogody? Mózgowcem, który traktuje studia jako pretekst, żeby móc badać formacje chmur? Nie, dziękuję”.

Justine wytrzymała aż pół godziny – tyle, ile zajęło nam wypakowanie rzeczy z bagażnika naszego samochodu, przekąszenie cze Goś lekkiego i usadowienie się w starym subaru kombi Simona – zanim złamała złożoną sobie samej obietnicę. Nie zaatakowała Chleba tak od razu, chociaż nie było wątpliwości, bo jej oczy błyszczały na jego widok, że tego pragnęła. Zaczekała, aż znajdziemy się w samochodzie i ruszymy w drogę, po czym zarzuciła mu ramiona na szyję i ścisnęła tak mocno, że zaróżowił się na twarzy.

Teraz, kiedy ona tuliła się do jego piersi, ja narzuciłam na siebie ubranie i podniosłam ręcznik. Mimo że słońce jeszcze nie zaszło, a ja nawet nie zmokłam, trzęsłam się z zimna jak osika. Tak daleko na północ stanu Maine temperatura w środku lata rzadko kiedy przekraczała dwadzieścia parę stopni, a przenikliwy wiatr sprawiał, że zawsze odczuwało się ją jak o co najmniej dziesięć stopni niższą.

– Powinniśmy się zbierać – rozległ się głos Simona, który wyłonił się nagle na początku ścieżki.

Simon był starszym, spokojniejszym i pilniejszym z braci Carmichaelów, którego wcześniej – oprócz tych cech – charakteryzowała także tyczkowata budowa ciała i nieco wadliwa postawa, jednak w ciągu ostatniego roku zaszła w nim istotna zmiana. Jego ramiona, nogi i klatka piersiowa nabrały masy, a gdy nie miał na sobie koszulki, można było dostrzec dość wyraźnie odznaczające się mięśnie brzucha. Teraz wydawał się nawet wyższy, bardziej wyprostowany. Bardziej przypominał mężczyznę niż chłopca.

– Zaczyna się odpływ i zbierają się chmury.

Justine posłała mi wymowne spojrzenie. Wiedziałam, co sobie myśli: inny program w TV, ta sama prognoza pogody.

– Przecież dopiero przyjechaliśmy – stęknął Caleb.

– A co z zachodem słońca? – poskarżyła się Justine. – Każdego roku przyrzekamy sobie, że obejrzymy go z tego miejsca, i ani razu nam się to nie udało.

Simon wyjął z plecaka koszulkę i wciągnął ją przez głowę, nawet się przedtem nie wycierając.

– Będzie jeszcze wiele zachodów słońca. Zresztą dzisiaj wszystko zasłonią potężne chmury burzowe, które nadciągają w tę stronę.

Podążając wzrokiem za jego skinieniem, spojrzałam na horyzont. Albo za bardzo koncentrowałam się na wodzie, by zwrócić uwagę na niebo, albo zasłona czarnych chmur pojawiła się znikąd.

– Przed wyjazdem sprawdzałem prognozy; według stacji meteorologicznej niebo miało być dzisiaj czyste aż do późnego wieczoru. Ale z tego, co widzę, zostało nam jakieś dwadzieścia minut, żeby zjechać ze wzgórza, zanim zacznie błyskać. – Simon potrząsnął głową. – Szkoda, że profesor Beakman nie może tego zobaczyć.

Nie zdążyłam zapytać dlaczego, bo Caleb i Justine zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami, a Simon przykucnął niedaleko miejsca, w którym siedziałam, z kolanami przyciśniętymi do klatki piersiowej, usiłując się rozgrzać.

– Dobrze się czujesz? – zapytał.

Pokiwałam głową i spróbowałam się uśmiechnąć. Przez te lata Simon stał się opiekuńczym starszym bratem nie tylko dla Caleba, ale też dla Justine i dla mnie.

– Trochę zmarzłam i żałuję, że moje tenisówki nie mają grubszej podeszwy, ale poza tym w porządku.

Wyciągnął z plecaka ceglasty polar i podał mi go.

– Wiesz, to nic wielkiego. To dopiero pierwszy dzień. Przed nami całe lato. A po nim następne i kolejne.

– Dzięki. – Odwróciłam wzrok, zawstydzona. Miał dobre chęci, ale nie chciałam, żeby ktoś tak od razu przypominał mi o mojej porażce.

– Poważnie – odezwał się łagodnym, lecz zdecydowanym głosem.

– Skoczysz, kiedy będziesz gotowa, albo nawet nigdy. To nic takiego.

Założyłam polar, zadowolona z możliwości porzucenia tematu.

– Jest nowy plan – oznajmiła Justine.

Złapałam wyciągniętą dłoń Simona i wstałam z podskokiem. Justine i Calebowi wreszcie udało się jakoś od siebie odkleić, ale tylko na tyle, by Justine mogła upuścić na ziemię ręczniki. Podeszli na skraj urwiska i stali teraz zwróceni plecami do wody, trzymając się za ręce.

Justine uśmiechnęła się szeroko.

– To, że czas nagli, wcale nie znaczy, że nie możemy uczcić pierwszego oficjalnego dnia wakacji, które na pewno okażą się najfajniejsze ze wszystkich.

– Może by tak uczcić go, wracając do domu i rozgrzewając się filiżanką gorącej czekolady, co? – zaproponowałam.

– Vanessa, głuptasie. – Justine posłała mi całusa. – Caleb i ja zamierzamy wykonać jeszcze jeden skok.

– Z piruetem – dodał Caleb.

Kiedy wymieniali spojrzenia, zerknęłam na Simona. Miał otwarte usta, jakby czekał, aż jego mózg podsunie mu właściwe słowa, które w możliwie najkrótszym czasie idealnie trafią w sedno sprawy. Nowo ukształtowane mięśnie barków napięły się pod cienką bawełnianą koszulką. Ręce, które – odkąd pomógł mi wstać – zwisały swobodnie wzdłuż tułowia, naprężyły się, dłonie zacisnęły i zastygły w bezruchu.

– Z przewrotem w tył! – zawołała Justine.

– Nie – zabronił Simon. – Nie ma mowy.

Nie mogłam opanować uśmiechu. Właśnie to najbardziej podziwiałam w Justine i najbardziej jej tego zazdrościłam. Podczas gdy ja ciągle spałam przy zapalonym świetle, trzęsłam się na myśl o przeczytaniu choćby jednej strony z książki Stephena Kinga i byłam fizycznie niezdolna do wykonania całkowicie bezpiecznego skoku z urwiska do wody, Justine żyła po to, by poczuć w żyłach ten przypływ adrenaliny, którego ja ze wszystkich sił starałam się nie poczuć. Wiedziała, że jeszcze kilka minut i nie uda nam się uniknąć przemoczenia, ale chciała przeżyć coś ekstremalnego, skacząc w sam środek wodnego wiru, i to jeszcze tyłem.

– To nam zajmie najwyżej dwie minuty – zapewnił Caleb. – Jak tylko skoczymy, możecie zacząć schodzić. Spotkamy się w połowie ścieżki.

– Wiecie, że przy takiej pogodzie pływy stają się trudne do przewidzenia – uprzedził Simon. – Woda już teraz jest znacznie płytsza niż przy ostatnim skoku.

Justine spojrzała w dół za siebie.

– Nie może być aż tak źle. Nic nam nie będzie.

Patrzyłam na nią: moją piękną starszą siostrę, na jej brązowe włosy, które teraz były już na tyle suche, że długimi kosmykami unosiły się na wietrze wokół jej głowy. Nie było nic, co mogłabym powiedzieć – gdy Justine już się na coś zdecydowała, negocjacje nie miały sensu. Posłała mi uśmiech, a jej oczy rozbłysły na tle ciemnych chmur, które zdawały się połykać to, co pozostało z nieba.

Nagle ciemnogranatowe sklepienie rozdarł postrzępiony bicz wściekle białego pioruna, który uderzył na tyle blisko, że poczuliśmy, jak zatrzęsła się ziemia. Zerwał się wiatr, obdzierając drzewa z liści i podrywając grudki ziemi do góry. Kawałek gałęzi poleciał na mnie niczym strzała wypuszczona z łuku. Zakryłam głowę obiema rękami i opadłam na ziemię. Gdy tylko moje kolana zetknęły się ze skałą, zaczął padać deszcz, początkowo łagodny, potem silniejszy, a już po chwili lało tak mocno, że polar Simona przywarł do moich pleców, a lodowate strumienie spływały mi po twarzy. Na kilka sekund znieruchomiałam w nadziei, że burza przejdzie równie szybko, jak nadciągnęła, ale powietrze jeszcze bardziej się ochłodziło, wiatr nasilił, a grzmoty stały się bardziej ogłuszające.

Skała pode mną zadudniła, wprawiając mnie w jeszcze silniejsze dygotanie. Kilka metrów dalej Simon stawiał opór podmuchom wiatru, kiedy przemierzał grzbiet urwiska, zbierając ręczniki i ubrania Justine i Caleba. Zawołałam do niego, ale mój głos utonął pośród bębnienia deszczu i zawodzenia wiatru. Podrywając się na nogi, ale trzymając się blisko ziemi, próbowałam pośród ciemności, wirującego piasku i kamieni ocenić, gdzie jest krawędź skarpy. Gdy kolejna postrzępiona błyskawica rozdarła horyzont na pół, zobaczyłam wszystko tak wyraźnie, jakby na niebie zaświeciło słońce.

Zniknęła.

Ochraniając twarz ramionami, puściłam się pędem w stronę skraju urwiska. Przede mną pojawiła się trzecia błyskawica i nagle ujrzałam, jak bardzo niewiele dzieli mnie od upadku: jeszcze krok, a runę z półki skalnej prosto w gardziel żywiołu.

Próbowałam wyhamować, ale ziemia zrobiła się śliska. Poczułam, że plecy mi sztywnieją, a noga wystrzela naprzód. Srebrna obwódka trampka zabłysła w świetle kolejnej błyskawicy i wtedy zobaczyłam, jak moja stopa sunie poza krawędź urwiska.

Z piersi wyrwał mi się krzyk, ramiona poszybowały w tył, po czym z całych sił przywarłam do ziemi.

Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa…

Rozległ się potężny grzmot, a skała urwiska pode mną zadrżała. Zwykle podczas burzy uspokajało mnie liczenie sekund pomiędzy błyskiem a następującym po nim pomrukiem, ale tylko dlatego, że najczęściej wyładowania atmosferyczne nie następowały bezpośrednio nad moją głową.

– Nic im nie jest! – rozległ się głos Simona. Obiema rękami złapał mnie w pasie, dźwignął i odciągnął od grani. Potem chwycił mnie za rękę i zrobił wykrok w stronę krawędzi. Po kilku długich sekundach ścisnął mi dłoń i wskazał palcem. Częstotliwość błysków zwiększyła się, dzięki czemu łatwiej było teraz dostrzec powierzchnię. Woda wirowała, a drobne fale rozbijały się o otaczające zatoczkę głazy. Cherlawe drzewka rosnące w linii u podnóża urwiska pochylały się to w jedną, to w drugą stronę, a ich cienkie pnie wyginały się niczym źdźbła trawy na wietrze. Potrząsnęłam głową przekonana, że Simon ma przywidzenia, i wtedy właśnie ją dostrzegłam: maleńką plamkę bieli pośród mroku. Ni to biegła, ni pełzała między skałami w stronę szlaku, otoczona ramieniem Caleba.

Nic jej się nie stało. No j a s ne , że nic jej się nie stało.

Simon spojrzał na mnie, by się upewnić, że ich widzę, a potem odciągnął mnie od przepaści. Jakimś cudem zdołałam oderwać stopy i podążyć za nim przez polanę, wprost do wylotu zarośniętego szlaku. Gałęzie i korzenie, które rozchylaliśmy i deptaliśmy, idąc pod górę, teraz policzkowały nas i podcinały, mimo to nie zwalnialiśmy kroku. Serce dudniło mi w piersi, ale starałam się ignorować wrażenie, że gdy biegniemy przez las, ktoś lub coś biegnie za nami, coraz szybciej i szybciej.

Kilkaset metrów niżej ścieżka połączyła się z innym szlakiem, którego wcześniej, podczas wspinaczki, nie zauważyłam. Teraz pewnie też bym jej nie dostrzegła, gdyby nie to, że Simon gwałtownie zawrócił i skręcił na lewo.

Stanęłam jak wryta, kiedy ujrzałam przyczynę tej nieoczekiwanej zmiany kierunku.

Justine. Leżała w ramionach Caleba, a strużka gęstej krwi sączyła się z kolana, wiła się wzdłuż łydki i kończyła na stopie.

To tylko piach albo wodorosty…

– Vanesso! – Kiedy Simon zabrał ją z ramion Caleba i podniósł, sięgnęła po moją dłoń i pocałowała ją. – Nic mi nie jest, słowo honoru. Sama weszłabym na górę, ale komuś zachciało się odgrywać bohatera.

– Apteczkę mam w samochodzie – powiedział Simon, kierując się w stronę głównego szlaku z Justine na rękach.

Zerknęłam na Caleba. Gdy patrzył za nimi, twarz miał tak napiętą, że trudno było sobie wyobrazić, że to ten sam roześmiany, pewny siebie chłopak, który zaledwie kilka minut wcześniej flirtował z Justine.

– Ta twoja siostra. – Pokręcił głową i spojrzał na mnie.

– Wiem. – Oboje wiedzieliśmy. To nie była jego wina. Ani moja, ani niczyja. Gdyby Justine zapragnęła skakać nago przez płonące obręcze, nikt by jej nie powstrzymał. Można by było przyczaić się w pobliżu ze szlafrokiem i gaśnicą na wszelki wypadek, ale nic więcej nie dałoby się zrobić.

Ruszyliśmy za nimi. Im dłużej biegliśmy, tym słabiej padało. Jaskrawość błysków nie była już tak intensywna, a częstotliwość grzmotów spadła. Nawet wiatr przycichł, przechodząc od potężnych porywów w normalną letnią bryzę. Z chwilą gdy dotarliśmy do starego zielonego subaru Simona, zaparkowanego przy gruntowej drodze, chmury rozstąpiły się na tyle, by ukazać skrawek błękitu.

– Widzisz? – zawołała Justine, gdy podbiegaliśmy w ich stronę.

Siedziała w bagażniku pod otwartą klapą, wymachując nogami do przodu i do tyłu, podczas gdy Simon bandażował skaleczenie.

– To tylko zadrapanie.

– To nie jest tylko zadrapanie – sprostował Simon – ale na szczęście nie będzie wymagało wizyty na pogotowiu.

Caleb położył jej rękę na karku i ucałował w czoło.

– Maleńka… musisz być bardziej ostrożna.

Otworzyła usta, ale gdy dłoń Caleba powędrowała na jej policzek, zamknęła je. Kiedy kciukiem delikatnie pocierał skórę, przechyliła głowę w bok, a jej oczy złagodniały.

– Wiesz, że lubię poczuć dreszczyk emocji, ale byłoby po mnie, gdyby kiedykolwiek coś ci się…

– Wiem. – Zsunęła jego dłoń z policzka i złożyła pocałunek na jej wewnętrznej stronie. – Przepraszam. Wiem.

Obserwowałam tę wymianę czułości z ulgą, a jednocześnie ze zdumieniem. Cieszyłam się, że nic jej nie jest, i uważałam za cudowne ze strony Caleba, że tak się przejmuje, ale przecież do dzisiaj nie widzieli się od świąt Bożego Narodzenia, kiedy byliśmy tu ostatni raz. Nie dało się ukryć, że wyglądają na dość mocno związanych jak na dwójkę ludzi, którzy tylko od czasu do czasu się ze sobą migdalą.

Przyszło mi do głowy, że albo to ich obściskiwanie się jest wyjątkowo przyjemne, albo fascynująca przygoda, która pozwala otrzeć się o śmierć, tak bardzo zbliża ludzi. Wiedziałam, że nigdy nie uda mi się doświadczyć tych przeżyć.

– Będziesz musiała to przemyć – powiedział Simon, kończąc zawiązywanie bandaża na nodze Justine. – Ale na drogę do domu wystarczy.

– Dziękuję bardzo, doktorze Carmichael. – Justine chwyciła dłoń Caleba i zeskoczyła na ziemię, lądując na zdrowej nodze.

– Czy w nagrodę dostanę lizaka?

Simon posłał jej wymowne spojrzenie, z którego Caleb wyczytał, że najlepiej będzie, jeśli poprowadzi Justine na tylne siedzenie samochodu okrężną drogą.

Pomogłam Simonowi pozbierać gazę opatrunkową i plastry.

– W tym roku zaczynamy naprawdę szybko, co?

Jego dłonie zastygły w bezruchu, lecz po chwili pochował opatrunki do apteczki i zamknął ją. Utkwił we mnie wzrok, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien, czy to dobry pomysł. Wreszcie wyciągnął rękę i ścisnął moje ramię.

– Na przednim siedzeniu leży stary koc. Może chcesz się trochę wysuszyć.

Zamknął klapę bagażnika i ruszył na miejsce kierowcy. Jeszcze raz spojrzałam na niebo, które teraz stało się tak niebieskie jak w chwili przyjazdu, po czym okrążyłam samochód z drugiej strony i usiadłam na fotelu pasażera. W aucie zdjęłam polar, podczas gdy Simon sadowił się na siedzeniu, a Caleb z Justine na tylnej kanapie cichutko zajmowali się sobą.

– No tak… – powiedziałam, gdy po kilku minutach nikt się nie poruszył ani nie odezwał słowem. – Co to mi a ł o b y ć ?

Simon spojrzał na mnie, potem zerknął przez przednią szybę w stronę szlaku. Nagle roześmiał się i westchnął przeciągle.

– To było urwisko Chione i jego serdeczne powitanie miłych gości w naszych stronach.

Uniosłam się na siedzeniu, wiedząc, co zobaczę, jeśli obejrzę się za siebie, na tylną kanapę.

Justine, otulona ramieniem Caleba, ze skaleczoną nogą wspartą na zwiniętym kocu, uśmiechała się od ucha do ucha.

– To dopiero frajda – stwierdziła z zadowoleniem.

* * *

– To dopiero fortel.

– Fortel? – Justine uniosła w górę talerz, gdy tato przechodził z kolejnym półmiskiem grillowanych steków. – To znaczy?

Nadział na widelec dwa kawałki mięsa, potem spojrzał poprzez balustradę tarasu, w kierunku jeziora Kantaka. – Fortel, inaczej podstęp, zwykle ma na celu uniknięcie schwytania.

– Rozumiem z n a c z e n i e słowa fortel, tato. Ale czy sądzisz, że podrapałam nogę, wspinając się po skałach na plaży, bo uciekałam przed kimś, kto chciał mnie uprowadzić? Myślisz, że każdego porywacza odrzuca na widok odrobiny krwi? A zresztą kto miałby dokonać porwania? Jakiś pomylony ratownik? Zdziwaczały poławiacz muszli? Nieuchwytny yeti z Winter Harbor?

Uśmiechnęłam się do wnętrza kubka z gorącą herbatą. Był jeden człowiek, który pewnie z miłą chęcią porwałby Justine, gdyby tylko nadarzyła się okazja, a biorąc pod uwagę wcześniejsze obserwacje, prawdopodobnie zbytnio by się nie opierała. Niestety,

nie mogłam zażartować na ten temat przy wszystkich, bo nasi rodzice ciągle jeszcze myśleli o Calebie i Simonie jak o tych samych „sympatycznych chłopcach Carmichaelów”, których pamiętali jeszcze z czasów niemowlęctwa. Wiedzieli, że w okresie wakacji sporo czasu spędzamy razem, ale pewnie nawet nie podejrzewali, co w ostatnich latach połowa naszej czwórki przez większość tego czasu wyrabia. A Justine dała jasno do zrozumienia, że wolałaby, aby nadal trwali w słodkiej nieświadomości.

– Nieuchwytny yeti z Winter Harbor, mówisz… – Tata zsunął stek z widelca na talerz Justine i odstawił półmisek na zamkniętą pokrywę grilla. – To tak mnie teraz nazywają?

Justine i ja posłałyśmy sobie spojrzenie i parsknęłyśmy śmiechem. Ojciec miał prawie dwa metry wzrostu i zwykle chodził lekko przygarbiony; przypisywał to niższym framugom, jakie można było spotkać „w dawnych czasach”, a co było raczej skutkiem ubocznym czterdziestu lat ślęczenia przed komputerem. Jego przygarbiona, choć imponująca sylwetka w połączeniu z głową ozdobioną białą, kędzierzawą czupryną i pokaźną brodą do kompletu faktycznie przywodziła na myśl legendarną istotę.

– A co z Papciem Gapciem? Tatusiem Brzusiem? Tatolcem Brzucholcem? – Usiadł i pomasował się po zaokrąglonym brzuchu.

– A jakie było to ostatnie? Coś jakby lizol?

– Tatozol – oznajmiła Justine, udając zniecierpliwienie, jakby trudno jej było uwierzyć, że mógł zapomnieć jedno z jej pomysłowych przezwisk.

– No tak. Ciągle nie wiem, czy nie powinienem się czasem za to obrazić. – Nalał sobie kolejny kieliszek czerwonego wina. – Ale muszę wam powiedzieć, że ostatnio, będąc w trasie, sam wymyśliłem sobie nową ksywkę, która moim zdaniem powinna się jak najszybciej przyjąć.

– Pomyślimy – mruknęła Justine.

Tata sięgnął do koszyka stojącego na środku stołu po bułkę, urwał kawałek i wrzucił go sobie do ust.

– Pan i Władca.

– Pan i Władca? – powtórzyła Justine. – Władca czego?

Wzruszył ramionami.

– To wszystko. Po prostu Pan i Władca.

– Nieźle… ale formalnie rzecz biorąc, to czyniłoby z mamy Władczynię. A szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby drugie miejsce w hierarchii ją zadowalało… nawet jeśli chodzi tylko o tytuł. – Justine zerknęła na mamę, chcąc uzyskać potwierdzenie.

Mama, która cały czas próbowała przepiłować nożem stek, najwyraźniej zrobiony z drewna, nie z mięsa, przerwała.

– Nie mogę uwierzyć, że ciągle się w ten sposób wygłupiacie.

– Dziewczynki dorastają – przyznał tato – ale ja zawsze będę ich Wielkim Papą. Dopóki nie dogoni mnie czas i nie zacznę się kurczyć. Wtedy zostanę… Minitatkiem? Tatuniem? Tutkiem Malutkiem?

– Możesz być nawet Arcymistrzem Wszechświata na wieki wieków. Nie o to chodzi.

Zamiast skupić się na tym, że mamie nie było do śmiechu, tatko uniósł brwi, rozważając proponowany tytuł. Nie żeby było w tym coś nadzwyczajnego; mamie rzadko kiedy było do śmiechu.

Z ich dwojga to ona zawsze była tą poważniejszą, zwolenniczką dyscypliny. Służbowo piastowała stanowisko pani prezes spółki Franklin Capital, bostońskiej firmy świadczącej usługi finansowe, tato zaś był pisarzem i profesorem literatury amerykańskiej w dwuletnim college’u przygotowawczym im. Isaaka Newtona.

Cechy charakteru niezbędne, by sumiennie wykonywać swoją pracę, zwykle przekładają się na życie prywatne.

– W takim razie o co chodzi, kochanie? – Pochyliwszy się ponad stołem, delikatnie wysunął jej z rąk sztućce, po czym zabrał się do żmudnego zajęcia, jakim najwyraźniej było krojenie steku.

– Że masz osiemnaście lat. – Mama spojrzała na Justine, marszcząc brwi. – Że jesteś dorosła. Że błędy, które popełniasz teraz, tak naprawdę mają znaczenie.

– Oj, to będę miała małą bliznę do końca życia – odparła Justine.

– Wielkie rzeczy.

– Masz szczęście, że tylko na tym się skończyło.

Justine popatrzyła na mnie ukradkiem, a uśmiech, jaki zakwitł na jej twarzy, odkąd wsiadła do subaru Simona, zbladł.

– Mamo, złapała nas ulewa, poślizgnęłam się i upadłam na jakiś kamień. Wypadki się zdarzają.

– Owszem. I gdybyś miała osiem lat i naprawdę była na plaży, pocałowałabym cię w kolanko i byłoby po sprawie.

– Wow! – zawołałam, wskazując w stronę jeziora. – Beazleyowie wreszcie sprawili sobie nowy kajak. Jest… bardzo długi.

Tatko, skończywszy krojenie steku mamy, odłożył widelec i nóż na jej talerz, po czym pochylił się w moją stronę.

– Piątka z plusem za dobre chęci, dziecino.

Justine potrząsnęła głową.

– Nie rozumiem, o czym mówisz.

Spróbowałam przechwycić spojrzenie mamy, aby ubłagać ją bez słów, żeby nie mówiła tego, co zamierza, chociaż wiedziałam, że to i tak nic by nie dało. Wypełniała misję; misję, mającą spowodować konflikt z jedyną osobą, którą zawsze starałam się uszczęśliwić.

– Wcale nie byliście na plaży, Justine. Byliście nad urwiskiem Chione.

Wstrzymałam oddech. Po słowach mamy zapanowała cisza.

– Nic podobnego – zaprzeczyła wreszcie Justine, skubiąc serwetkę leżącą na jej kolanach.

– Nigdy nawet nie słyszałam o tym miejscu.

– Czyżby? W takim razie o jakim niebezpiecznym, zagrażającym życiu klifie wspomniała twoja siostra?

Zamknęłam oczy i opadłam na oparcie krzesła. Nie musiałam patrzeć na Justine, by wiedzieć, że teraz utkwiła we mnie spojrzenie, a na jej twarzy malowało się połączenie zdumienia, wątpliwości i urazy.

– Zeszłego lata – mówiła dalej mama – ty wyszłaś, a Vanessa została w domu, roztrzęsiona. Zapytałam, co się stało, i wtedy mi powiedziała o tym, jak natrafiliście na to urwisko, że jeździcie tam każdego roku i jak fatalnie się czuje, bo za bardzo się boi, żeby skoczyć.

– Skoro już o tym mowa, może wszyscy popluskalibyśmy się trochę w jeziorze po kolacji – zaproponował beztrosko tato. – Co? Są jacyś chętni?

– Obiecałyśmy, że nie powiemy – Justine zwróciła się do mnie, jakbyśmy siedziały same przy stole. – To miało być nasze sekretne miejsce. Właśnie dlatego było tak wyjątkowe.

Podniosłam wzrok.

– Wiem, ja…

– Nie obwiniaj Vanessy – rzuciła mama.

Kiedy Justine przygarbiła się na krześle, ojciec zajął się smarowaniem bułki masłem, mama opróżnianiem kieliszka, a ja rozpaczliwie starałam się znaleźć odpowiednie słowa, które naprawiłyby sytuację.

Chciałam powiedzieć Justine, że nie zamierzałam się wygadać; że po naszej wycieczce na klify zeszłego lata byłam na siebie zła, i właśnie przez to czułam ogromną frustrację, że przez ostatnich szesnaście lat bałam się dosłownie wszystkiego. Chciałam jej powiedzieć, że mama po prostu znalazła się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie i obiecała, że nic nie powie, o ile zrobię wszystko, żeby Justine już więcej nie skakała z urwiska, jeśli pojedziemy tam znowu – i że nie udało mi się temu zapobiec, bo nigdy nie powstrzymywałabym siostry od czegoś, co sprawiało jej radość. Chciałam jej powiedzieć, że jest mi przykro, bardzo przykro, za wszystko. Ale nie umiałam. Nie mogłam wydusić z siebie słowa. Może bałam się, że zabrzmi to nie tak, jak bym chciała. Tak czy inaczej, słowa uwięzły mi w gardle.

– A jakie są twoje plany w stosunku do syna Carmichaelów? – zapytała mama.

Otworzyłam szeroko oczy, przenosząc wzrok z mamy na Justine. Z całą pewnością nikomu nie pisnęłam ani słówka o Calebie. Twarz Justine poczerwieniała.

– Moje p l a ny ?

– W przerwach między skakaniem z klifów a wyprawianiem Bóg wie czego z tym sympatycznym chłopcem, dla którego laptop i playstation to jedno i to samo, stawiasz na szali całą swoją przyszłość. Dartmouth College. Wydział medycyny. Lata sukcesów i szczęścia.

– Nie sądzicie, że stek jest wyśmienity? – zapytał tato. – Niezbyt krwisty, idealnie wysmażony.

– Nie sądzę, by odrobina dobrej zabawy mogła zrujnować mi życie. – Justine odsunęła krzesło od stołu, a jej niebieskie oczy rozbłysły w półmroku. – A zresztą w życiu są ważniejsze sprawy niż przereklamowane wykształcenie zdobyte w jednym z elitarnych uniwersytetów i dobrze płatna praca.

– Hej, tatko ma pewien pomysł – oznajmił tato, oblizując palce.

– Co powiecie, jeśli na razie orzekniemy remis, a jutro, po przespanej nocy, wrócimy do dyskusji?

Justine wstała z krzesła, uderzając zdrowym kolanem o stół i wywołując brzęk talerzy i szklanek. Gdy przechodziła obok mnie, pochyliła się, a jej oczy wydały mi się jeszcze jaśniejsze niż zwykle, jakby podświetlone. Odwróciła głowę, tak żeby mama i tato nie widzieli jej twarzy, i wyszeptała jedno słowo, na tyle głośno, bym mogła usłyszeć.

– Bu.

Do oczu napłynęły mi gorące łzy. Oszołomiona patrzyłam, jak przemierza taras i wchodzi do domu, pozwalając, by drzwi z siatką przeciw owadom trzasnęły za nią.

– Po prostu chcę, żeby nie zbaczała z właściwej ścieżki – odezwała się po chwili mama.

– A ja po prostu chcę, żeby ktoś pomógł mi pomalować werandę – stwierdził ojciec. – Przekomarzałem się, że użyła skaleczenia jako fortelu, chcąc się od tego wymigać, ale teraz wygląda na to, że naprawdę będę malował ją sam.

Ignorując ich oboje, spojrzałam w stronę jeziora.

Bu. Nie powiedziała „Wielkie dzięki, siostrzyczko” czy „Tym razem naprawdę przeholowałaś”, ani nawet „Od tej pory radź sobie sama” – przy czym każdy z tych tekstów pewnie wycisnąłby mi z łzy oczu – jednak nie spowodowałby nieprzyjemnego dreszczu, jaki wywołało to jedno słowo.

Wtedy jeszcze nie mogłam o tym wiedzieć, ale właśnie to słowo było ostatnim, jakie miałam usłyszeć z ust Justine. W ciągu następnych dni i tygodni w kółko odtwarzałam tę chwilę w pamięci, widząc jej niebieskie oczy, słysząc jej szept i, z jakiegoś powodu, czując zapach słonej wody… jakby wciąż stała obok mnie na szczycie urwiska, mokra od morskiej wody.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme xandblue created by spleen modified v0.2 by warna

| | Darmowe fora | Reklama