fantasybook.jun.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 


Poprzedni temat «» Następny temat
Fragment "Zbuntowane anioły"
Autor Wiadomość
Demoniczna 
Początkujący f-maniak


Pomogła: 2 razy
Wiek: 29
Dołączyła: 29 Cze 2011
Posty: 128
Skąd: Kraków
Wysłany: 2011-08-22, 09:46   Fragment "Zbuntowane anioły"

7 grudnia 1895

Oto wierna i prawdziwa relacja z najważniejszych wydarzeń minionych sześćdziesięciu dni, pióra Kartika, brata Amara, lojalnego syna sprzysiężenia Rakshana. Przedstawię też dziwne nawiedzenie, którego doświadczyłem pewnej zimnej angielskiej nocy, a które wzbudziło we mnie ogromną nieufność. Aby zacząć od początku, muszę cofnąć się do połowy października, do zajść tuż po tamtym nieszczęściu.

Gdy wreszcie opuściłem lasy za Akademią Spence dla Młodych Dam, zaczęło się ochładzać. Sokół przyniósł mi list od Rakshanów, którzy żądali natychmiastowego przyjazdu do Londynu. Miałem się trzymać z dala od głównych traktów i upewnić się, iż nikt nie podąża moim śladem. Przez kilka mil podróżowałem z cygańskim taborem, lecz resztę drogi pokonałem pod osłoną drzew i szerokiej peleryny nocy.

Podczas kolejnego postoju, gdy byłem wyczerpany podróżą i półżywy z chłodu i głodu – niewielką porcję prowiantu spożyłem dwa dni wcześniej – a mój umysł osłabł z osamotnienia, lasy zaczęły płatać mi figle. W tym stanie przerażało mnie każde wołanie lelka, a trzask gałązki łamanej kopytem sarny brzmiał w moich uszach jak jęki niespokojnych dusz barbarzyńców zamordowanych wieki temu.

Przy świetle ogniska przeczytałem kilka stronic mojej jedynej książki – egzemplarza Odysei – w nadziei, że losy bohatera natchną mnie męstwem, gdyż nie czułem już ani pewności siebie, ani odwagi. W końcu zmorzył mnie sen.

Nie był to sen spokojny. Śniła mi się trawa, poczerniała jak na pogorzelisku. Wokół widziałem tylko kamienie i popiół. Na tle czerwonego jak krew księżyca rysowała się sylwetka samotnego drzewa, a daleko w dole ogromna armia nieziemskich istot wznosiła okrzyki wojenne. Poprzez zgiełk dotarł do mnie ostrzegawczy głos mego brata, Amara: „Nie zawiedź mnie, bracie. Nie ufaj…”. I tu sen się zmienił. Pojawiła się ona. Pochylała się nade mną, a jej złotorude włosy tworzyły aureolę na tle jasnego nieba.

– Twój los jest związany z moim – wyszeptała. Schyliła się jeszcze niżej, a jej usta zawisły nad moimi. Czułem ich delikatne ciepło. Przebudziłem się szybko, ale byłem zupełnie sam. Ognisko dogasało, a las rozbrzmiewał nocnymi odgłosami drobnej zwierzyny szukającej schronienia.

Przybyłem do Londynu niemal zagłodzony. Rakshana nie przekazali mi instrukcji, gdzie ich szukać, więc nie wiedziałem, dokąd iść. Zresztą to oni zawsze odnajdywali mnie. Gdy tak błąkałem się wśród tłumów spacerujących po Covent Garden, unoszący się w powietrzu zapach placków nadziewanych mięsem węgorza, gorących i słonych, prawie doprowadził mnie do obłędu. Już miałem podjąć ryzyko i ukraść jeden, kiedy pod murem zauważyłem mężczyznę palącego cygaro. Wyglądał jak zwykły przechodzień. Był przeciętnej postury, ubrany w ciemny garnitur i kapelusz, pod lewym ramieniem trzymał starannie złożoną poranną gazetę. Miał zadbane wąsy, a jego policzek przecinała długa brzydka blizna. Czekałem, aż odwróci wzrok, żebym mógł bezpiecznie zwinąć placek. Zacząłem udawać zainteresowanie parą ulicznych komediantów. Jeden żonglował nożami, podczas gdy drugi czarował tłum. Wiedziałem, że trzeci kręci się w pobliżu, uwalniając ludzi od ciężaru portfeli. Znów spojrzałem w stronę muru, ale mężczyzna zniknął.

Nadszedł czas, by uderzyć. Trzymając rękę pod płaszczem, sięgnąłem w stronę sterty parujących bułek. Już niemal miałem jedną w dłoni, gdy niepostrzeżenie obok mnie pojawił się mężczyzna spod muru.

– „Gwiazdę Wschodu trudno odnaleźć” – powiedział cichym, lecz wyraźnym głosem. Dopiero wtedy dostrzegłem szpilkę w klapie marynarki: maleńki miecz ozdobiony czaszką. Symbol Rakshanów.

Podekscytowany, odpowiedziałem słowami, których się po mnie spodziewał:

– „Lecz świeci ona jasno dla tych, którzy jej szukają”.

W geście bractwa Rakshana podaliśmy sobie prawe dłonie i przykryliśmy je lewymi.

– Witaj, nowicjuszu, czekaliśmy na ciebie. – Pochylił się i szepnął mi na ucho: – Musisz nam wiele wyjaśnić.

Nie wiem, co dokładnie wydarzyło się później. Ostatni widok, jaki zapamiętałem, to sprzedawczyni bułek z mięsem chowająca monety do kieszeni. Poczułem ostry ból z tyłu głowy, a cały świat zawirował i rozpłynął się w czerni.

Gdy odzyskałem przytomność, znajdowałem się w ciemnym, wilgotnym pomieszczeniu. Zmrużyłem oczy, oślepiony blaskiem wysokich świec ustawionych w kręgu wokół mnie. Mój towarzysz zniknął. Głowę rozsadzał mi koszmarny ból, lecz moją czujność wyostrzył lęk przed nieznanym. Gdzie ja się znalazłem? Kim był ten mężczyzna? Skoro należał do Rakshanów, to czemu zostałem zdzielony w głowę? Nadstawiłem uszu, nasłuchując dźwięków, głosów – jakichkolwiek wskazówek, mogących mi podpowiedzieć, gdzie się znalazłem.

– Kartiku, bracie Amara, nowicjuszu bractwa Rakshana… – Głos, głęboki i mocny, dochodził z góry, lecz widziałem tylko świece i absolutną ciemność za nimi.

– Kartiku – powtórzył głos, najwyraźniej domagając się odpowiedzi.

– Tak? – wychrypiałem z trudem.

– Niech rozpocznie się trybunał.

Pokój zaczął nabierać kształtów w ciemności. Jakieś trzy i pół metra nad podłogą, może trochę wyżej, po obwodzie okrągłego pomieszczenia biegła galeryjka. Dostrzegłem tam złowrogie ciemnofioletowe szaty najwyższych rangą Rakshanów. To nie byli bracia, którzy szkolili mnie przez całe moje życie, lecz wpływowe osobistości, które żyły i rządziły skryte w cieniu. Skoro zebrał się taki trybunał, najwyraźniej zrobiłem coś bardzo dobrego – albo bardzo złego.

– Rozczarowałeś nas – kontynuował głos. – Miałeś pilnować dziewczyny.

A jednak coś bardzo złego. Ogarnął mnie paraliżujący strach. To już nie tylko obawa, że mogę zostać napadnięty i obrabowany przez bandytów, lecz lęk, że zawiodłem swoich dobroczyńców, swoich braci, i że teraz wymierzą mi sprawiedliwość bezwzględnie jak zawsze.

Z trudem przełknąłem ślinę.

– Tak, bracie, pilnowałem jej, ale…

W głosie narastał gniew.

– Miałeś jej pilnować i składać nam raporty. To wszystko. Czy to zadanie cię przerosło, nowicjuszu?

Przerażenie odebrało mi mowę.

– Dlaczego nie złożyłeś nam raportu w chwili, gdy wkroczyła do międzyświata?

– Wy… wydawało mi się, że mam wszystko pod kontrolą.

– A miałeś?

– Nie. – Moja odpowiedź zawisła w powietrzu jak dym ze świecy.

– Nie, nie miałeś. I równowaga w międzyświecie została naruszona. Stała się rzecz niewyobrażalna.

Wytarłem spocone dłonie o kolana, ale to nie pomogło. Poczułem w ustach zimny, metaliczny smak strachu. Nie wiedziałem jeszcze tylu rzeczy o stowarzyszeniu, któremu oddałem siebie, swoją lojalność i życie – tak jak przede mną mój brat. Amar wiele opowiadał mi o Rakshanach, o ich kodeksie honorowym, o ich miejscu w historii i roli obrońców międzyświata.

– Gdybyś zgłosił się do nas natychmiast, moglibyśmy zapanować nad sytuacją.

– Z całym szacunkiem, ona nie jest taka, jak się spodziewałem. – Zamilkłem na chwilę, by pomyśleć o dziewczynie, którą zostawiłem: upartej, o zdumiewająco zielonych oczach. – Wydaje mi się, że ona chce dobrze.

Głos zagrzmiał.

– Ta dziewucha nawet nie wie, jak jest niebezpieczna. Ty też nie, chłopcze. Ona ma potencjał, by zniszczyć nas wszystkich. A teraz za sprawą waszych poczynań moc została wyzwolona. Rządzi chaos.

– Ale pokonała zabójcę Kirke.

– Kirke ma niejednego mrocznego ducha do swojej dyspozycji – mówił dalej głos. – Ta dziewczyna zniszczyła runy, które przechowywały magię i zapewniały jej bezpieczeństwo od wielu pokoleń. Czy rozumiesz, że nie ma już żadnej kontroli? W międzyświecie magia wędruje swobodnie i każdy może jej użyć. Już teraz wielu wykorzystuje ją, by deprawować duchy, które muszą przejść na drugą stronę rzeki, i umacniać się, zawodząc je do Krainy Zimy. Ile czasu minie, zanim osłabią zasłonę oddzielającą międzyświat od naszego świata? Zanim znajdą drogę do Kirke albo ona do nich? Zanim zdobędzie moc, której łaknie?

Moimi żyłami popłynął śliski, lodowaty strach.

– Teraz widzisz. Rozumiesz, co zrobiła. W czym jej pomogłeś. Uklęknij…

Znikąd wyłoniły się dwie silne dłonie i zmusiły mnie, bym klęknął. Płaszcz rozsunął mi się pod szyją i poczułem dotyk zimnej, twardej stali na pulsującej szalonym rytmem tętnicy. Teraz się to stanie. Zawiodłem, okryłem wstydem Rakshanów oraz pamięć mojego brata i teraz przez to umrę.

– Czy poddajesz się woli bractwa? – padło pytanie.

Mój głos, zdławiony przez ostrze noża, zabrzmiał dziwnie gorączkowo. Wydał mi się obcy.

– Tak.

– Powiedz to.

– Pod… poddaję się woli bractwa. We wszystkim.

Ostrze cofnęło się. Zostałem uwolniony.

Wstyd się przyznać, ale gdy uświadomiłem sobie, że nie zginę, miałem ochotę rozpłakać się z ulgi. Będę żył i dostanę szansę, by udowodnić Rakshanom swoją wartość.

– Nadal jest pewna nadzieja. Czy dziewczyna kiedykolwiek wspominała przy tobie o Świątyni?

– Nie, mój bracie, nigdy nie słyszałem o takim miejscu.

– Dawno temu, zanim do kontroli magii stworzono runy, Zakon korzystał ze Świątyni. Krążą pogłoski, że stanowi ona źródło wszelkiej mocy w międzyświecie. Dzięki niej można panować nad magią. Kto posiada Świątynię, włada międzyświatem. Dziewczyna musi ją odnaleźć.

– A gdzie to jest?

Na chwilę zapadła cisza.

– Gdzieś w międzyświecie. Nie wiemy dokładnie. Zakon dobrze ją ukrywał.

– Ale jak…

– Musi wykazać się sprytem. Jeżeli rzeczywiście należy do Zakonu, to Świątynia najprawdopodobniej sama ją przywoła. Ale panna musi być ostrożna. Inni też będą szukali, magia jest dzika i nieprzewidywalna. Podstawowa zasada to nieufność. A gdy dziewczyna już odnajdzie Świątynię, musi wypowiedzieć następujące słowa: „Zaklinam magię w imieniu Gwiazdy Wschodu”.

– Czy to nie odda Świątyni we władanie Rakshanów?

– Odda nam naszą część. Czemu Zakon ma mieć wszystko? Jego czas już minął.

– Dlaczego nie poprosimy, żeby zabrała nas ze sobą?

W sali zapadła cisza i przestraszyłem się, że za chwilę znów poczuję nóż na gardle.

– Żaden członek bractwa Rakshana nie może wejść do międzyświata. Tak ukarały nas wiedźmy.

Ukarały? Za co? Słyszałem tylko, jak Amar mówił, że jesteśmy strażnikami Zakonu, systemem hamulców i równowagi dla jego mocy. Było to niespokojne przymierze, niemniej jednak przymierze. Słowa, które teraz padły, obudziły moją czujność.

Bałem się odezwać, ale czułem, że muszę.

– Nie wydaje mi się, by ona chciała dla nas pracować.

– Nie zdradzaj, jaki masz cel. Zdobądź jej zaufanie. – Głos na chwilę zamilkł. – Zalecaj się do niej, jeśli to się okaże konieczne.

Przed moimi oczami stanęła silna, władcza, uparta dziewczyna.

– Nie tak łatwo ją będzie omotać.

– Omotać da się każdą dziewczynę. To tylko kwestia znalezienia odpowiedniej metody. Twój brat Amar całkiem zręcznie trzymał matkę dziewczyny po naszej stronie.

Mój brat w pelerynie przeklętych. Mój brat używający wojennego zawołania demona. To nie była odpowiednia pora, by wspominać o niepokojących snach. Mogliby mnie uznać za głupca lub tchórza.

– Wkradnij się w jej łaski. Powstrzymaj od wszelkich nierozważnych kroków. Odnajdź Świątynię. Resztą zajmiemy się sami.

– Ale…

– Idź, bracie Kartiku – powiedział wówczas, używając zaszczytnego tytułu, który być może przypadnie mi w udziale, gdy kiedyś stanę się pełnoprawnym członkiem Rakshana. – Będziemy cię obserwowali.

Moi porywacze postąpili do przodu, żeby znów zawiązać mi przepaskę na oczach. Zerwałem się na równe nogi.

– Czekajcie! – zawołałem. – A kiedy znajdziemy już Świątynię i zdobędziemy władzę, co stanie się z dziewczyną?

Przez chwilę słychać było tylko syk płomieni świec w lekkim przeciągu. W końcu po komnacie poniósł się echem głos:

– Wtedy będziesz musiał ją zabić.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Grudzień 1895

Akademia Spence dla Młodych Dam

Ach, Boże Narodzenie!

Sama wzmianka o świętach u większości ludzi wywołuje miłe, sentymentalne skojarzenia: wysokie, zielone drzewko ozdobione lametą i bombkami, kolorowo opakowane prezenty, huczący ogień i kieliszki przygotowane do wzniesienia toastu, pod drzwiami gromadka kolędników w zawadiackich nakryciach głowy oprószonych śniegiem, a na półmisku dorodna, tłusta gęś w jabłkach.

I oczywiście pudding na deser.

Jasne. Po prostu świetnie. Bardzo chętnie bym to wszystko zobaczyła.

Wszystkie te radosne świąteczne obrazki znajdują się wiele kilometrów od miejsca, w którym teraz się znajduję, czyli Akademii Spence dla Młodych Dam, zmuszona do wykonania małego dobosza jedynie za pomocą cynfolii, bawełny oraz kawałka sznurka. Czuję się, jakbym prowadziła jakiś diaboliczny eksperyment z ożywianiem nieboszczyka. Potwór Frankensteina nie mógł być nawet w połowie tak okropny jak ten żałosny stwór. Nie ma w sobie nic z bożonarodzeniowej słodyczy. Już prędzej dzieci zaniosą się płaczem na jego widok.

– To niemożliwe – jęczę, ale w nikim nie budzę litości. Nawet Felicity i Ann, moje najdroższe przyjaciółki, czyli moje jedyne przyjaciółki, nie chcą przyjść mi z pomocą. Ann z determinacją usiłuje przemienić mokry cukier i drewienka w dokładną replikę Dzieciątka Jezus w żłóbku. Zdaje się widzieć tylko swoje dłonie. Felicity zaś zwraca na mnie spojrzenie chłodnych szarych oczu, jakby mówiła: „Cierp. Tak jak i ja cierpię”.

One milczą, ale na moją udrękę reaguje nieludzka Cecily Temple. Kochana, kochana Cecily lub – jak ją czule określam w zaciszu własnych myśli – ta, która samym swym istnieniem krzywdzi świat.

– Nie pojmuję, co ci sprawia tyle kłopotu. Doprawdy, to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Zobacz, ja zrobiłam już cztery. – Podnosi swoje cztery idealne foliowe figurki, żebym mogła im się przyjrzeć. Wokół rozlegają się ochy i achy nad ich pięknie wymodelowanymi rączkami, maleńkimi wełnianymi szaliczkami – oczywiście wydzierganymi przez zręczne palce Cecily – i delikatnymi lukrecjowymi uśmiechami, wyrażającymi niekłamaną radość, że mogą wisieć za szyję na choince.

Jeszcze dwa tygodnie do świąt, a mój nastrój pogarsza się z godziny na godzinę. Foliowy ludzik wygląda, jakby błagał, żebym jednym strzałem skróciła jego cierpienie. Coś silniejszego ode mnie każe mi ustawić kalekiego malca na stoliku i odegrać krótką scenkę. Przesuwam pokrakę, zmuszając go, by wlókł za sobą bezużyteczną nogę jak wzruszający Tiny Tim u Dickensa.

– Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece – zawodzę.

Widownia przyjmuje moje wystąpienie grobową ciszą. Wszyscy odwracają wzrok. Nawet Felicity, słynąca z tego, że nie jest wzorem delikatności, wydaje się wystraszona. Za moimi plecami rozlega się znajome, pełne dezaprobaty chrząknięcie. Odwracam się i napotykam wzrok pani Nightwing, lodowatej dyrektorki Spence, która patrzy na mnie jak na trędowatą. Niech to gęś.

– Panno Doyle, czy naprawdę uważa to pani za zabawne? Strojenie sobie żartów z pożałowania godnego losu londyńskich nieszczęśników?

– Ja… ja… ale…

Pani Nightwing spogląda znad okularów. Obłok siwiejących włosów wygląda jak chmura deszczowa zwiastująca nadchodzącą burzę.

– Może, panno Doyle, gdyby spędziła pani trochę czasu w służbie dla potrzebujących, zwijając bandaże, tak jak ja w młodości podczas wojny krymskiej, byłaby pani zdolna do zdrowego i jakże potrzebnego współczucia.

– T-tak, proszę pani. Nie wiem, jak mogłam być taka niedobra – plotę trzy po trzy.

Kątem oka widzę Felicity i Ann pochylone nad ozdóbkami, jakby to były jakieś fascynujące relikwie z wykopalisk. Ich ramiona drżą i uświadamiam sobie, że dziewczyny z trudem powściągają śmiech. To się dopiero nazywa przyjaźń.

– Wykreślę pani dziesięć plusów za dobre zachowanie i oczekuję, że w akcie pokuty podczas świąt zajmie się pani dobrymi uczynkami.

– Tak, proszę pani.

– Napisze pani na ten temat dokładne sprawozdanie, wraz z podsumowaniem jak wzbogaciło to pani charakter.

– Tak, proszę pani.

– A nad tą ozdobą trzeba jeszcze sporo popracować.

– Tak, proszę pani.

– Czy ma pani jakieś pytania?

– Tak, proszę pani. To znaczy nie, proszę pani. Dziękuję.

Dobre uczynki? Podczas świąt? Czy liczy się znoszenie towarzystwa mojego brata Thomasa? Ale ambaras! Wpadłam jak śliwka w kompot.

– Proszę pani? – Na sam dźwięk głosu Cecily zaczynam toczyć pianę z ust. – Mam nadzieję, że moje prace spodobają się pani. Bardzo chcę jakoś pomóc tym nieszczęśnikom.

Tak bardzo staram się nie krzyknąć, że chyba zemdleję. Cecily, która nigdy nie przepuszcza okazji, żeby dokuczyć Ann z powodu jej statusu uczennicy na zapomodze, na pewno nie chce mieć nic wspólnego z ubogimi. Natomiast bardzo pragnie być ulubienicą pani Nightwing.

Dyrektorka unosi do światła doskonałe ozdoby Cecily, by lepiej im się przyjrzeć.

– Wzorowe prace, panno Temple. Gratuluję.

Cecily uśmiecha się z satysfakcją.

– Dziękuję, proszę pani.

Ach, Boże Narodzenie.

Z ciężkim westchnieniem demontuję moją żałosną ozdóbkę i zaczynam od początku. Oczy mnie pieką i łzawią. Pocieram je, ale to nie pomaga. Potrzeba mi snu, ale to jego właśnie się obawiam. Od kilku tygodni nawiedzają mnie bowiem okropne, prorocze sny. Kiedy się budzę, pamiętam jedynie fragmenty. Niebo kłębiące się czerwienią i szarością. Malowany kwiat roniący krwawe łzy. Dziwne świetliste lasy. Moja twarz, poważna i pytająca, odbita w wodzie. Ale w końcu pozostaje ze mną tylko obraz j e j – pięknej i smutnej.

Dlaczego mnie tu zostawiłaś? – woła, a ja nie mogę odpowiedzieć. – Chcę wrócić. Chcę znowu być razem z wami. – Udaje mi się otrząsnąć i uciekam, ale jej głos mnie goni. – To twoja wina, Gemmo! Ty mnie tu zostawiłaś! Zostawiłaś mnie!

Tylko tyle pamiętam, kiedy budzę się co rano, zdyszana i zlana potem, bardziej zmęczona, niż gdy się kładłam. To tylko sny. Ale dlaczego napawają mnie takim niepokojem?

– Mogłyście mnie ostrzec – wyrzucam Felicity i Ann, gdy tylko zostajemy same.

– Powinnaś być ostrożniejsza – gani mnie Ann. Wyciąga z rękawa chusteczkę, poszarzałą od częstego prania i wycierania bezustannie cieknącego nosa i załzawionych oczu.

– Nie zrobiłabym tego, gdybym wiedziała, że ona stoi tuż za moimi plecami.

– Wiesz, że pani Nightwing jest wszechobecna jak sam Pan Bóg. Może ona naprawdę jest Bogiem? – Felicity wzdycha. Na niemal białe włosy przyjaciółki padają złociste refleksy od ognia na kominku. Emanuje blaskiem jak upadły anioł.

Ann nerwowo rozgląda się wokół.

– N-nie powinnaś tak mówić o Bogu – ostatnie słowo wypowiada szeptem.

– Niby dlaczego? – dziwi się Felicity.

– To może przynieść pecha.

Milkniemy, gdyż całkiem niedawno pech prześladował nas nadzwyczaj zapamiętale. Teraz trudno zapomnieć, że istnieją siły wykraczające poza wszelki rozsądek i rozumienie.

Felicity wpatruje się w ogień.

– Nadal zakładasz, że Bóg istnieje, Ann? Po tym wszystkim, co widziałyśmy?

Jedna ze służących śmiga bezszelestnie przez mroczny korytarz. Ponura szarość jej uniformu podkreśla biel fartucha; w ciemności widzę więc tylko fartuch, kobieta całkowicie niknie w cieniu. Gdybym podążyła za nią za załom korytarza, ujrzałabym radosny, oświetlony ogniem hall, z którego właśnie wyszłyśmy. Gromadka dziewcząt w wieku od lat sześciu do siedemnastu spontanicznie intonuje kolędę. Usilnie proszą w niej Boga, by „pokój dał wesołym panom”. Nie wspominają o paniach, wesołych czy nie.

Chciałabym się do nich przyłączyć; zapalać świeczki na wielkiej choince i słuchać, jak szeleszczą papierki kolorowych cukierków choinkowych. Chciałabym nie mieć zmartwień innych niż to, czy w tym roku Mikołaj będzie miły, czy też w skarpecie znajdę tylko węgiel.

Trzymając się za ręce jak papierowe figurki z wycinanki, trzy dziewczynki kołyszą się z boku na bok. Jedna oparła pokrytą miękkimi lokami głowę na ramieniu drugiej, a ta złożyła na jej czole lekki pocałunek. Nie mają pojęcia, że to nie jest jedyny istniejący świat. Że daleko za groźnymi, zamkowymi murami Akademii Spence, daleko poza zasięgiem pani Nightwing, mademoiselle LeFarge i innych nauczycieli kształtujących nas niczym miękką glinę, daleko poza samą Anglią, znajduje się miejsce niezwykle piękne i przerażająco potężne. Miejsce, w którym każde marzenie może się spełnić, więc trzeba marzyć bardzo ostrożnie. Miejsce, które może być niebezpieczne. Miejsce, które jedną z nas już zabrało.

A ja stanowię ogniwo łączące z nim nasz świat.

– Chodźmy po płaszcze – proponuje Ann, ruszając w stronę ogromnych, kręconych schodów, które górują nad hallem.

Felicity zerka na nią ciekawie.

– Po co? Dokąd się wybieramy?

– Jest środa – odpowiada Ann, odwracając się. – Czas odwiedzić Pippę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wędrujemy wśród nagich drzew aż do znajomej polanki. Jest okropnie mokro, więc cieszę się, że wzięłam płaszcz i rękawiczki. Po prawej stronie mamy staw. To tutaj, pod wrześniowym niebem, leniwie wylegiwałyśmy się na łódce. Teraz łódka śpi przy brzegu na oszronionych kamieniach i suchej, martwej w zimie trawie. Staw pokrył się gładką, cienką taflą lodu. Kilka miesięcy temu w naszym lesie stał tabor, ale Cyganie dawno odeszli, szukając cieplejszych okolic. Pewnie podróżuje z nimi pewien młody mężczyzna z Bombaju, Kartik, który ma duże brązowe oczy, pełne usta i kij do krykieta mojego taty. Kartik. Ciekawe, czy myśli o mnie tam, gdzie jest. Ciekawe, czy mnie odszuka i co to będzie znaczyło.

Felicity ogląda się.

– O czym tam sobie marzysz za moimi plecami?

– O świętach – kłamię i niczym lokomotywa wypuszczam biały obłoczek pary. Jest okrutnie zimno.

– Zapomniałam, że nigdy nie przeżyłaś prawdziwych angielskich świąt. Będę musiała wszystko ci pokazać podczas ferii. Wymkniemy się z domu i będziemy się fantastycznie bawić – obiecuje Felicity.

Ann wbija wzrok w ziemię. Ona spędzi ferie w Spence. Nie zaproszą jej krewni, nie dostanie żadnych prezentów i nie zostaną jej wspomnienia, którymi by mogła ogrzewać się do wiosny.

– Ann – odzywam się ze sztuczną wesołością – będziesz miała do dyspozycji całe Spence, kiedy wyjedziemy.

– Nie musisz tego robić – odpowiada.

– Czego?

– Odmalowywać tego w radosnych barwach. Będę samotna i nieszczęśliwa. Nie mam złudzeń.

– Och, proszę, nie rozczulaj się nad sobą. Nie wytrzymam w twoim towarzystwie nawet godziny, jeśli będziesz się tak zachowywać – mówi stanowczo Felicity. Bierze długi patyk i uderza nim w mijane drzewa. Zawstydzona Ann milknie i podąża za nią. Powinnam powiedzieć coś w jej obronie, ale coraz bardziej drażni mnie, że Ann nie chce mówić sama za siebie, więc daję sobie spokój.

– Będziecie chodziły na bale świąteczne, prawda? – zagryzając wargę, pyta Ann, żeby jeszcze bardziej siebie podręczyć. Nie różni się to wcale od ukrytych pod rękawami nacięć na przedramionach, które znów zaczęła sobie robić nożyczkami do robótek.

– Oczywiście – odpowiada Felicity, jakby to było głupie pytanie. – Moi rodzice zamierzają wydać bal bożonarodzeniowy. Wszyscy tam będą.

Powinna od razu powiedzieć: „Wszyscy prócz ciebie”.

– Ja będę skazana na towarzystwo czepialskiej babki i irytującego brata. Mówię ci, szykują się bardzo wyczerpujące święta. – Uśmiecham się w nadziei, że rozbawię Ann. Mówiąc szczerze, mam poczucie winy, że ją tu zostawiam, ale jednak nie na tyle silne, żeby zaprosić ją na święta do domu.

Ann zerka na mnie z ukosa.

– A jak się miewa twój brat?

– Tak samo. Czyli nadal jest nieznośny.

– To znaczy, że nie znalazł jeszcze wybranki swojego serca?

Ann durzy się w Tomie, a on nawet nie pamięta o jej istnieniu. Beznadziejna sytuacja.

– Chyba znalazł – zmyślam.

Ann zatrzymuje się.

– Kto to jest?

– No… panna Dalton. Jej rodzina pochodzi chyba z Somerset.

– Ładna? – dopytuje się Ann.

– Tak – odpowiadam. Ruszamy, więc mam nadzieję, że to już koniec tematu.

– Tak ładna jak Pippa?

Pippa. Piękna Pippa o fiołkowych oczach i czarnych lokach.

– Nie – odpowiadam. – Nikt nie jest tak piękny jak Pippa.

Docieramy na miejsce. Przed nami stoi duże drzewo, którego korę pokrywa cienka warstwa szronu, a u jego stóp leży głaz. Zdejmujemy rękawiczki i odtaczamy go na bok. Pod nim, w spróchniałym, wydrążonym pniu, znajduje się przedziwna zbieranina przedmiotów: dziecięca rękawiczka, liścik na pergaminie przyciśnięty kamykiem, garść ciągutek oraz kilka zasuszonych chryzantem, które natychmiast porywa wiatr

– Przyniosłaś to? – pyta Ann.

Felicity kiwa głową i wyciąga coś zawiniętego w zielony papier. Z pakunku wyjmuje ozdobę choinkową – aniołka z koronki i koralików. To nasze wspólne dzieło. Ann zawija go z powrotem i kładzie na ołtarzyku obok innych pamiątek.

– Wesołych świąt, Pippo – mówi, wypowiadając imię dziewczyny, która od dwóch miesięcy leży pochowana jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd. Ta dziewczyna była naszą najdroższą przyjaciółką, a ja mogłam ją ocalić.

– Wesołych świąt, Pippo – cicho powtarzamy za nią.

Na chwilę zapada milczenie. Tutaj, na polanie, przeszywający wiatr nie napotyka przeszkód. Ostra mgła przenika mój wełniany zimowy płaszcz, przyprawiając mnie o gęsią skórkę.

Spoglądam w prawo w stronę jaskiń; teraz już niedostępnych, gdyż wejście do nich zagradza ceglany mur.

Kilka miesięcy temu zbierałyśmy się tam we cztery, żeby czytać sekretny dziennik Mary Dowd. To z niego dowiedziałyśmy się o międzyświecie – ukrytej, magicznej krainie poza naszą rzeczywistością, niegdyś rządzonej przez potężne zgrupowanie czarodziejek nazywane Zakonem. W międzyświecie można realizować swoje największe marzenia. Ale mieszkają tam również mroczne duchy, które chcą nim rządzić. Mary Dowd odkryła prawdę o międzyświecie. Podobnie jak my, kiedy straciłyśmy na zawsze naszą przyjaciółkę Pippę.

– Okropnie zimno – zauważa Ann, przerywając milczenie. Pochyla głowę i cicho odchrząkuje.

– Tak – potwierdza obojętnie Felicity.

Wiatr zrywa z drzewa uparty brązowy liść i szybko unosi go w dal.

– Myślicie, że jeszcze kiedyś zobaczymy Pippę? – pyta Ann.

– Nie wiem – odpowiadam, choć wszystkie na pewno rozumiemy, że odeszła na dobre.

Przez chwilę słychać tylko szum wiatru buszującego w liściach.

Felicity bezmyślnie dźga drzewo ostrym patykiem.

– Kiedy wrócimy? Powiedziałaś…

– …że wrócimy, kiedy poznamy pozostałe członkinie Zakonu – kończę.

– Minęły dwa miesiące – skarży się Ann. – A jeśli nie ma już nikogo innego?

– A jeśli nie zgodzą się przyjąć mnie i Ann? Nie jesteśmy takie wyjątkowe jak ty – mówi Felicity, nadając słowu „wyjątkowe” nieprzyjemne brzmienie. Świadomość, że tylko ja potrafię samodzielnie wejść do międzyświata, rodzi między nami rozdźwięk. Ja mam moc, a one nie. Mogą się tam dostać tylko wtedy, gdy je ze sobą zabiorę.

– Wiecie, co powiedziała moja mama: międzyświat sam decyduje, kto ma zostać wybrany. Nie mamy na to wpływu – odpowiadam w nadziei, że zamknę dyskusję.

– Kiedy i jak, jeśli można wiedzieć, te panie z Zakonu się z nami skontaktują? – pyta Felicity.

– Nie mam pojęcia – przyznaję, czując się głupio. – Mama powiedziała, że to zrobią. Ale chyba nie mogę po prostu zamieścić ogłoszenia w gazecie, prawda?

– A co z tym hinduskim chłopakiem, którego przysłali, żeby cię pilnował? – dopytuje się Ann.

– Z Kartikiem? Nie widziałam go od dnia pogrzebu Pippy. – Kartik. Czy jest gdzieś tam wśród drzew i mnie obserwuje? Czy przygotowuje się, by zabrać mnie do Rakshanów, żebym już nigdy nie weszła do międzyświata?

– Może więc już po wszystkim i zniknął na zawsze.

Ta myśl sprawia mi ból. Często wspominam ostatni raz, kiedy go widziałam; jego duże, ciemne oczy przepełnione jakimś nieznanym uczuciem i miękkie ciepło kciuka, którym przesunął po mojej wardze, sprawiając, że poczułam się dziwnie pusta i spragniona.

– Może – odpowiadam. – A może poszedł do Rakshanów i o wszystkim im opowiedział.

Felicity zastanawia się nad tym przez chwilę, zaostrzonym patykiem wydrapując w korze swoje imię.

– Gdyby tak było, to pewnie już by po nas przyszli, prawda?

– Chyba tak.

– Ale jakoś ich nie widać. – Tak mocno przyciska patyk, że łamie się na „Y” i zostaje „FELICITV”.

– A ty nadal nie miałaś żadnych wizji? – interesuje się Ann.

– Nie. Żadnych, od kiedy rozbiłam runy.

Felicity przygląda mi się chłodno.

– Zupełnie żadnych?

– Żadnych – powtarzam stanowczo.

Ann wtyka dłonie pod pachy, żeby się rozgrzać.

– Sądzisz, że to było ich źródło i że po zniszczeniu runów wizje skończyły się na dobre?

Nie zastanawiałam się nad tym. Trochę mnie to niepokoi. Kiedyś bałam się swoich wizji, ale teraz mi ich brakuje.

– Nie wiem.

Felicity ujmuje moje dłonie i kieruje na mnie cały swój urok.

– Gemmo, pomyśl tylko, ta cudowna magia się marnuje. Jeszcze tylu rzeczy w ogóle nie wypróbowałyśmy!

– Chcę znów być piękna – oświadcza Ann, zapalając się do planu Felicity. – Albo może znalazłabym rycerza, tak jak Pippa. Rycerza, który naprawdę mnie pokocha.

Już to rozważałam. Aż do bólu tęsknię za złotym zachodem słońca nad rzeką, za wielką mocą, której nie mam w tym świecie. Felicity jakby wyczuwa, że moja wola słabnie.

Chłodnymi ustami całuje mnie w policzek.

– Gemmo, kochana, tylko rzucimy okiem. Tam i z powrotem, nikomu nic nie ubędzie.

Dołącza do niej Ann.

– Kartik odszedł i nikt nas już nie obserwuje.

– A Kirke? – przypominam im. – Nadal gdzieś tam się czai i tylko czyha na mój błąd.

– Będziemy bardzo ostrożne – uspokaja mnie Felicity. Już wiem, co mnie czeka. Będą naciskały, dopóki się nie zgodzę.

– Prawda jest taka, że nie mogę wejść do międzyświata – mówię, spoglądając w stronę lasu. – Próbowałam.

Felicity cofa się o krok.

– Bez nas?

– Tylko raz – zapewniam, uciekając wzrokiem. – Ale nie mogłam przywołać drzwi ze światła.

– Jaka szkoda – odzywa się Felicity takim tonem, jakby mówiła: „W ogóle ci nie wierzę”.

– Tak więc same widzicie, że najpierw będziemy musiały znaleźć inne członkinie Zakonu. Obawiam się, że nie ma innego wyjścia.

To kłamstwo. Mogłabym wrócić do międzyświata w każdej chwili. Ale jeszcze nie teraz. Nie, najpierw muszę zrozumieć tę dziwną moc, która została mi użyczona, ten przeklęty dar. Nie, najpierw muszę się nauczyć panować nad magią, tak jak mówiła mi mama. Konsekwencje byłyby zbyt poważne. Wystarczy, że do końca moich dni będę dźwigać brzemię śmierci Pippy. Nie mogę popełnić tego samego błędu drugi raz. Na razie lepiej, żeby moje przyjaciółki wierzyły, że straciłam moc. Na razie lepiej będzie je okłamać. Przynajmniej tak się tłumaczę sama przed sobą.

W oddali bije kościelny dzwon, wzywając na nieszpory.

– Spóźnimy się – mówi Felicity głosem zimnym jak wiatr i rusza w stronę kaplicy. Ann posłusznie idzie za nią, co oznacza, że muszę sama przetoczyć ciężki głaz, by zasłonić ołtarzyk.

– Dziękuję za pomoc – mamroczę, mocując się z kamieniem.

List leżący w wydrążonym pniu znowu zwraca moją uwagę. – To dziwne – myślę. Przecież żadna z nas go tam nie wkładała. Nie było go tu w zeszłym tygodniu. A nikt inny nie wie o tym miejscu. Wyjmuję kawałek pergaminu spod kamyka i rozkładam go.

Muszę się z Tobą natychmiast zobaczyć.

Podpis nie jest potrzebny. Rozpoznaję charakter pisma.

To Kartik.

ROZDZIAŁ TRZECI

„Kartik jest w okolicy i znowu mnie obserwuje”.

Ta myśl zupełnie pochłania mnie podczas nieszporów. Jest niedaleko i musi ze mną porozmawiać. Natychmiast, jak napisał w liście. Dlaczego? Dlaczego to jest takie pilne? Ze strachu i podniecenia żołądek zwija mi się w twardą kulę. Kartik wrócił.

– Gemmo, modlitewnik – szepcze Ann.

Jestem tak zaabsorbowana, że zapomniałam otworzyć modlitewnik i udawać, że czytam. Pani Nightwing odwraca się na swoim miejscu w pierwszym rzędzie i obrzuca mnie gniewnym wzrokiem, jak to tylko ona potrafi. Żeby okazać entuzjazm, czytam nieco głośniej, niż to konieczne. Dyrektorka, zadowolona z mojej pobożności, siada prosto, a ja po chwili znów pogrążam się w myślach pełnych niepokoju. A jeśli Rakshana w końcu po mnie posłali? Jeśli Kartik wrócił, żeby mnie do nich zabrać?

Po plecach przebiega mi dreszcz. Nie pozwolę mu na to. Będzie musiał po mnie przyjść, a ja nie poddam się bez walki. Kartik. Za kogo on się ma? Kartik. Może będzie próbował mnie zaskoczyć? Zakradnie się od tyłu i silnymi ramionami chwyci mnie w pasie. Oczywiście wywiąże się walka. Będę się z nim biła, choć z tego, co pamiętam, jest całkiem silny. Kartik. Może upadniemy na ziemię, a on przygniecie mnie ciężarem swojego ciała, rękoma przytrzymując moje ramiona, a nogami – nogi. Będę jego więźniem, nie dam rady się poruszyć. Jego twarz znajdzie się tak blisko mojej, że będę mogła poczuć na ustach jego słodki oddech i ciepło…

– Gemmo! – z prawej strony rozlega się ostry szept Felicity.

Spłoszona i zarumieniona powracam do rzeczywistości. Szybko wybieram pierwszy lepszy wers z Biblii i odczytuję go głośno. Zbyt późno uświadamiam sobie jednak, że tylko mój głos rozbrzmiewa w ciszy. Zdziwione dziewczęta chichoczą, a ja czuję, że płoną mi policzki. Ten wybuch musiał wyglądać, jakbym przeżyła nagłe nawrócenie. Wielebny Waite patrzy na mnie, mrużąc oczy. Nie śmiem spojrzeć na panią Nightwing w obawie, że jej piorunujący wzrok obróci mnie w popiół. Zamiast tego robię to, co inni – pochylam głowę w modlitwie. Po chwili głos wielebnego zaczyna dryfować nad nami, niemalże mnie usypiając.

– O czym ty, na Boga, myślałaś? – szepcze Felicity. – Miałaś bardzo dziwną minę.

– Pogrążyłam się w modlitwie – kłamię z miną winowajcy.

Zamierza coś odpowiedzieć, ale ja pochylam się do przodu, wbijając wzrok w wielebnego. Nie może mnie nagabywać, nie budząc gniewu pani Nightwing.

Kartik. Uświadamiam sobie, że za nim tęskniłam, a jednocześnie wiem, że jego przybycie nie może oznaczać dobrych wieści.

Modlitwa dobiega końca. Wielebny błogosławi swoją trzódkę i wysyła nas w świat. Zmierzch nadpłynął cicho jak okręt widmo, a wraz z nim pojawiła się znajoma mgła. Z oddali przyzywają nas światła Spence. Gdzieś w pobliżu pohukuje sowa.

To dziwne. Nie było tu ostatnio zbyt wielu sów. O, znów się odzywa. Dźwięk dochodzi spomiędzy drzew po mojej prawej. Przez mgłę widzę jakiś blask. U stóp drzewa stoi lampka.

To on. Na pewno.

– Co się stało? – pyta Ann, widząc, że się zatrzymałam.

– Kamyk wpadł mi do buta – odpowiadam. – Idźcie, zaraz was dogonię.

Na chwilę nieruchomieję, żeby go zobaczyć i upewnić się, że nie jest tylko złudzeniem zrodzonym w moim umyśle. Aż podskakuję na dźwięk pohukiwania sowy. Wielebny Waite z trzaskiem zamyka dębowe drzwi kaplicy i odcina tym samym źródło światła. Dziewczęta jedna po drugiej znikają we mgle przede mną, a ich głosy cichną. Ann odwraca się, do połowy zanurzona w szarości.

– Gemmo, chodź! – Jej głos szybuje echem przez mgłę, która po chwili całkowicie go pochłania.

Gem… mo… chodź… odź… odź…

Spomiędzy drzew dobiega wołanie sowy, tym razem bardziej naglące. W ciągu kilku ostatnich minut zapadła zupełna ciemność. Widać tylko łunę nad Spence i to jedno samotne światełko w lesie. Zostałam sama na ścieżce. W ułamku sekundy zakasuję spódnicę i rzucam się za Ann, wrzeszcząc zupełnie nie jak dama:

– Czekaj na mnie! Już idę!
_________________
"Nie można przestać za kimś tęsknić - można tylko nauczyć się żyć z tą wielką, niekończącą się pustką w sercu."
"Błękitna godzina"
 
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Theme xandblue created by spleen modified v0.2 by warna

| | Darmowe fora | Reklama